17 - 24.01.2020 Andaluzja - Malaga - Ronda
Mój szósty wyjazd do Hiszpanii, nie licząc ubiegłorocznego wjazdu do Santiago, pierwszy zimowy. Każdy chyba zakłada, iż to kraj o ciepłym klimacie, jak się okaże tej zimy niekoniecznie. Startujemy z Polski do Frankfurtu samolotem Lufthansy, Jeśli masz przesiadkę stanowczo polecam tą linię, jako jedną która daje gwarancję, iż zdążysz na kolejny samolot. Tzw "tanie linie", nie gwarantują niczego. Nawet jeżeli masz kilka godzin zapasu. Szczególnie, że różnica w cenie biletu jest niewielka. Tym razem z Polski do Niemiec stosunkowo niewielki Embraer, Lot trwa około godziny i 10 minut i wysiadamy na ogromnym lotnisku we Frankfurcie. Przed nami 3h oczekiwania na samolot relacji Frankfurt - Malaga. Wbrew pozorom tutaj to nie tak wiele czasu. Lotnisko to niemal zamknięte miasto z własnymi sklepami, restauracjami, budkami z hot dogami i wszechobecnymi tutaj wurstami. Odlot z terminalu A, czyli nie trzeba biegać zbyt daleko. Startujemy planowo, aby po 2h i 40 minutach wylądować w Maladze. Za oknami piękne słońce, temperatura około 15 stopni.
Ponieważ chatę mamy w centrum miasta, ze względu na ilość osób i spore bagaże bierzemy taksówkę. Koszt dojazdu to około 25 €. Moża także dojechać pośpieszną linią autobusową, lub metrem ale w obydwu przypadkach musielibyśmy się przesiadać lub iść z buta prawie pół godziny pod górę. Wieczorem po wypakowaniu gratów idziemy do centrum w poszukiwaniu informacji turystycznej. Po drodze mijamy ruiny teatru rzymskiego, Alkazbę i zgodnie ze wskazaniami nawigacji dochodzimy do Plaza de la Marina, gdzie znajduje się informacja. Czynna go godziny 18:00 i przyznam wyjątkowo skąpa jeżeli chodzi o materiały dla turystów, Raptem jedna mapa i trochę reklamówek. Panie mówią po angielsku, co jak się później okaże, nie jest takim powszechnym zjawiskiem.
Miasto złożyli Celtowie ponad 600 lat temu, po dwóch stronach wąwozu rzeki Guadalevín. Znajduje się tam dzielnica arabska o nazwie Ciudad oraz chrześcijańska Mercadillo. Największe wrażenie robi oczywiście most i widok jaki rozpościera się na miasto z obu stron i majaczące na horyzoncie góry. Dzisiaj od czasu do czasu chmury odsłaniają okoliczne szczyty, więc coś można zobaczyć.
Wąwóz El Tajo ma długość około pół kilometra i jest wysoki na 120 metrów. Jego stosunkowo niewielka szerokości (50 metrów) powoduje, że obie części miasta wyglądają jakby rozdzieliło je pęknięcie w skale. Ponieważ nie mamy zbyt wiele czasu postanawiamy zrobić szlak okrężny w dół starego miasta do najniżej położonego z 3 mostów jakie tutaj występują, aby po przejściu na drugą stronę z powrotem wrócić do mostu Ponte Nuevo. Przejście takiego odcinka spokojnym krokiem, z robieniem zdjęć gdzie tylko masz ochotę, zajmuje nieco ponad godzinę. Zacząć można od głównego placu miasteczka i lewą stroną, wąskimi uliczkami zejść na dół. Odpowiednie znaki prowadzą do każdego z mostów. Schodzi się wzdłuż dawnych murów obronnych miasta, aby wracając drugą stroną podziwiać głębokość skalnego wąwozu oraz domy, które do dnia dzisiejszego stroją bezpośrednio na jego obrzeżach. Aby w końcu dołączyć do mostu z którego ruszaliśmy.
Widok z mostu bezpośrednio na wąwóz rozdzielający dwie części miasta:
Lokalni przewodnicy twierdzą, że gdy w Rondzie mieszkał wielki miłośnik Andaluzji, znany pisarz i noblista Ernest Hemingway, barierki na moście zostały podniesione właśnie dla jego bezpieczeństwa. Wielki pisarz zdecydowanie nie stronił od alkoholu – obawiano się, że po swoich wieczornych eskapadach do lokalnych barów mógłby spaść do wąwozu. Bariery te oczywiście pozostały do dnia dzisiejszegoo. Na koniec jeszcze widok na nową część miasteczka:
Do odjazdu autobusu zostały nam około 2 godzin, kręcimy się nieco po starych uliczkach w górnej części miasta, odwiedzamy kościół i park z którego rozciąga się całkiem fajny widoczek. Arena do walk byków jest czynna, nic się na niej nie dzieje, ale bilet nawet do pustej to kwestia około 10€. Tłumy raczej nie atakują wejścia. Nadal zimno mam wrażenie, że wiatr przybiera na sile, przez co wydaje się, że jest jeszcze zimniej. Czyli czas na kawę i gorące churros (czyli czekoladę z ciastkiem), które jest tutejszym specjałem dostępnym niemal na każdym kroku. Autobus powrotny do Malagi startuje około godziny 15. Przed samym wyjazdem zaczyna sypać śnieg - pierwszy tej zimy :-)
Ponieważ chatę mamy w centrum miasta, ze względu na ilość osób i spore bagaże bierzemy taksówkę. Koszt dojazdu to około 25 €. Moża także dojechać pośpieszną linią autobusową, lub metrem ale w obydwu przypadkach musielibyśmy się przesiadać lub iść z buta prawie pół godziny pod górę. Wieczorem po wypakowaniu gratów idziemy do centrum w poszukiwaniu informacji turystycznej. Po drodze mijamy ruiny teatru rzymskiego, Alkazbę i zgodnie ze wskazaniami nawigacji dochodzimy do Plaza de la Marina, gdzie znajduje się informacja. Czynna go godziny 18:00 i przyznam wyjątkowo skąpa jeżeli chodzi o materiały dla turystów, Raptem jedna mapa i trochę reklamówek. Panie mówią po angielsku, co jak się później okaże, nie jest takim powszechnym zjawiskiem.
19 stycznia - niedziela - Alcazaba i Castello di Gibralfaro
Od rana piękna pogoda, po wczorajszym deszczu, dzisiaj typowo letni klimat. W niedziele obiekty do obiektów muzealnych i kultury są za darmo, ale jak się okazuje jest to nie do końca prawda. Pewne obiekty są dostępne bezpłatnie już od rana inne dopiero od godziny 14. Wiadomo, że czas jest tutaj czynnikiem dosyć istotnym.
Na początek Teatro Romano de Malaga, czyli ruiny dawnego rzymskiego amfiteatru, znajdują się przy ulicy Calle Alcazabilla. Budowla jest niewielka i znajduje się tuż poniżej murów twierdzy. Ale jest za darmo więc można przy okazji zobaczyć wystawę artefaktów, odnalezionych w tym miejscu.
Wyjście z amfiteatru zbiega się niemal z wejściem do Alcazaby, czyli tutejszej twierdzy górującej nad miastem. Podzielona jest ona niejako na dwie części: twierdzę oraz znajdujący się powyżej zamek. Nie są one bezpośrednio połączone, czyli należny wyjść z twierdzy, i drogą znajdującą się z prawej strony podejść wyżej do zamku. Można kupić bilet łączony do obydwu obiektów za cenę 5€. Jest to cena strawna i warta tego, co tam zobaczysz. Polecam. W dodatku nie musisz stać przed zamkiem w kolejce. Nie ma tam kasy, tylko automat do sprzedaży biletów. Ustawia się przed nim spora kolejka klientów, którzy przyjechali do góry autobusem lub taksówką i zwiedzają tylko tą część. Zobacz plan twierdzy oraz rzut z góry.
Wyjście z amfiteatru zbiega się niemal z wejściem do Alcazaby, czyli tutejszej twierdzy górującej nad miastem. Podzielona jest ona niejako na dwie części: twierdzę oraz znajdujący się powyżej zamek. Nie są one bezpośrednio połączone, czyli należny wyjść z twierdzy, i drogą znajdującą się z prawej strony podejść wyżej do zamku. Można kupić bilet łączony do obydwu obiektów za cenę 5€. Jest to cena strawna i warta tego, co tam zobaczysz. Polecam. W dodatku nie musisz stać przed zamkiem w kolejce. Nie ma tam kasy, tylko automat do sprzedaży biletów. Ustawia się przed nim spora kolejka klientów, którzy przyjechali do góry autobusem lub taksówką i zwiedzają tylko tą część. Zobacz plan twierdzy oraz rzut z góry.
Alcazaba, powstała XI w. gdy w Hiszpanii władzę sprawowali Maurowie. Emir Kordoby Abd-al-Rahman I zdecydował się w miejscu starych rzymskich fortyfikacji zbudować nową fortecę. Forteca była budowana w latach 756-780. W latach 1057-1063 twierdza została rozbudowana przez sułtana Grenady Badisa Al-Ziri. Znajdują się tutaj eksponaty fenickiej, rzymskiej oraz arabskiej ceramiki, umieszczone w muzeum archeologicznym na terenie kompleksu. Wewnątrz zamku znajdują się również ogrody zbudowane przez mauretańskich oraz katolickich władców. To nie to samo co w Alhambrze, ale nieco elementów w stylu mauretańskim się zachowało.
Wychudzę z budynku i podchodzę szlakiem w stronę Castello di Gibralfaro. Początkowo niezbyt stromo, im wyżej tym nieco nachylenie wzrasta. Słońce świeci, temperatura około 15 stopni. W górnym fragmencie szlaku znajduje się punkt widokowy na zatokę i miasto. Warto się na chwilę zatrzymać i popatrzeć choćby na okoliczne góry, które pierścieniem okalają miasto. Wejście do zamku znajduje się na szczycie wzgórza, nieco z tyłu za parkingiem. Zobacz plan zamku.
Zamek został wzniesiony przez Jusufa I, muzułmańskiego władcę Grenady w pierwszej połowie XIV wieku. Wzniesiono go na górze o wysokości 131 m n.p.m., dla obrony położonej u podnóża góry starszej Alcazaby, z którą połączony jest przejściem, chronionym jedną linią murów. Niestety owe przejście jest dzisiaj nieczynne. Po zdobyciu Malagi przez Hiszpanów w 1487 roku, zamek był rezydencją królewską. Rolę militarną pełnił do 1925 roku. Na szczycie muru dostępna jest rampa, z której roztacza się widok na miasto, a przy dobrej widoczności można podobno zobaczyć Gibraltar i góry Atlas. Ja niestety nie widziałem. W budowli pozostały także studnie i cysterny, oraz nowszy budynek prochowni, w którym urządzono wystawę, prezentującą broń, umundurowanie i wyposażenie wojsk od XVI do początków XX wieku.
Po południu słońce przygrzewa coraz bardziej, więc jedziemy do nadmorskiego miasteczka Benalmadena. Można tam dojechać podmiejską kolejką z głównego dworca kolejowego. Pociąg rusza jako metro, aby poza miastem wyjechać na powierzchnię. Miasteczko jest szeroko reklamowane w przewodnikach jako nadmorska miejscowość z delfinarium i kolejką linową. Można nią wjechać na okoliczne szczyty, aby z wysokości zerknąć na morze. Podróż trwa około 30 minut.
Niestety po przyjeździe na miejsce okazuje się, że wszystko jest praktycznie nieczynne. Kolejka w góry nie kursuje - czynna dopiero od połowy lutego, choć pogoda dzisiaj bardzo ładna. Delfinarium także zabite na cztery spusty. Pusto, cicho i głucho - kompletna klapa. Może latem jest tutaj mrowisko ludzi, zimą niestety nie warto się tutaj wybierać, szkoda czasu. Wracamy pociągiem do Malagi, aby jeszcze przed zachodem słońca przejść się po starym mieście.
Po południu słońce przygrzewa coraz bardziej, więc jedziemy do nadmorskiego miasteczka Benalmadena. Można tam dojechać podmiejską kolejką z głównego dworca kolejowego. Pociąg rusza jako metro, aby poza miastem wyjechać na powierzchnię. Miasteczko jest szeroko reklamowane w przewodnikach jako nadmorska miejscowość z delfinarium i kolejką linową. Można nią wjechać na okoliczne szczyty, aby z wysokości zerknąć na morze. Podróż trwa około 30 minut.
Niestety po przyjeździe na miejsce okazuje się, że wszystko jest praktycznie nieczynne. Kolejka w góry nie kursuje - czynna dopiero od połowy lutego, choć pogoda dzisiaj bardzo ładna. Delfinarium także zabite na cztery spusty. Pusto, cicho i głucho - kompletna klapa. Może latem jest tutaj mrowisko ludzi, zimą niestety nie warto się tutaj wybierać, szkoda czasu. Wracamy pociągiem do Malagi, aby jeszcze przed zachodem słońca przejść się po starym mieście.
20.01.2020 Andaluzja - Ronda
Każdy kto był w tym rejonie Hiszpanii, twierdził, że Rondę bezwzględnie trzeba zobaczyć, uważana jest za prawdziwą perłę Andaluzji. Ernest Hemingway pisał o niej, że jest „żywą kulisą teatralną”. To żywa
fantasmagoria, teatr absurdu i fantazji. Pięknie usnuta z wizygockiej,
arabskiej i hiszpańskiej historii. Miasto przedarte na pół wąwozem,
którego klify porastają soczystą roślinnością, jak fiordy. Rzeczywiście
miejsce robi wrażenie !!
Do miasteczka można dostać się zarówno pociągiem jak i autobusem.
Wszelkie dostępne informacje świadczą, iż szybciej i taniej będzie
autobusem. Z pociągu trzeba się przesiadać na autobus. Z Malagi do Rondy
kursują autobusy dwóch przewoźników: ALSA oraz Damas. Ceny biletów nie
różnią w obydwu przypadkach nie różnią się horrendalnie. Jest to
wydatek kosztu od 11€ do 15€ na osobę. Mogą za to różnić się czasem
przejazdu w zależności jaką trasą jadą. Dworzec autobusowy znajduje się za głównym dworcem kolejowym Malagi - MALAGA MARIA ZAMBRANO. Bus terminal - Paseo de los Tilos.
Autobusy kursują z częstotliwością od godziny do dwóch godzin. Nie są
też do końca zapchane, więc jest trochę miejsca. Czasami na bilecie
znajdziesz numer miejsca i tego ludzie pilnują, aby siedzieć na swoim.
Wybieramy linię Damas, autobus jest tańszy i jedzie szybciej
od konkurencji a to już nam w zupełności wystarcza. Na dworzec Zambrano
ruszamy autobusem miejskim po 7 rano. Jest ciemno i przeraźliwie zimno.
Przystanek znajduje się dokładnie naprzeciwko dworca i jednocześnie
galerii handlowej. Niemal pustymi korytarzami pomykamy na dworzec
autobusowy, tutaj szukamy odpowiedniej kasy. Okienek jest ponad 30 i
tyle samo stanowisk odjazdu autobusów. Każde okienko sprzedaje tylko
bilety dla określonej linii. Na szczęście na każdym są naklejki, jakiej
linii bilety obsługuje. Ruszamy około godziny 7:30. Na zewnątrz noc,
wszędzie wokoło niekończące się korki samochodów, wiadomo godzina
porannego szczytu. Gdy tylko opuszczamy Malagę i wtaczamy się na
autostradę, miejski ruch gdzieś znika. Autobus z biegiem czasu wspina
się coraz wyżej, od czasu do czasu zajeżdża do niewielkich wiosek
wysadzając i zabierając ludzi. Większość pasażerów jedzie jak się okaże
do Rondy. Kilometry mijają, ale ciężkie chmury nadal wiszą nad górami. Po
około 1,5h docieramy na miejsce, jest przeraźliwie zimno i na dodatek
wieje.
Z dworca autobusowego do centrum prowadzą znaki, po około 15 minutach jesteśmy w zabytkowej części miasteczka. Stare miasto (La Ciudad) od nowego oddziela głęboki na ponad 100 metrów wąwóz nazywany El Tajo (co można przetłumaczyć jako przecinający). Najważniejszym łącznikiem pomiędzy oboma obszarami jest XVIII-wieczny most Ponte Nuevo (Nowy Most). Oto on w całej okazałości:
Z dworca autobusowego do centrum prowadzą znaki, po około 15 minutach jesteśmy w zabytkowej części miasteczka. Stare miasto (La Ciudad) od nowego oddziela głęboki na ponad 100 metrów wąwóz nazywany El Tajo (co można przetłumaczyć jako przecinający). Najważniejszym łącznikiem pomiędzy oboma obszarami jest XVIII-wieczny most Ponte Nuevo (Nowy Most). Oto on w całej okazałości:
Miasto złożyli Celtowie ponad 600 lat temu, po dwóch stronach wąwozu rzeki Guadalevín. Znajduje się tam dzielnica arabska o nazwie Ciudad oraz chrześcijańska Mercadillo. Największe wrażenie robi oczywiście most i widok jaki rozpościera się na miasto z obu stron i majaczące na horyzoncie góry. Dzisiaj od czasu do czasu chmury odsłaniają okoliczne szczyty, więc coś można zobaczyć.
Wąwóz El Tajo ma długość około pół kilometra i jest wysoki na 120 metrów. Jego stosunkowo niewielka szerokości (50 metrów) powoduje, że obie części miasta wyglądają jakby rozdzieliło je pęknięcie w skale. Ponieważ nie mamy zbyt wiele czasu postanawiamy zrobić szlak okrężny w dół starego miasta do najniżej położonego z 3 mostów jakie tutaj występują, aby po przejściu na drugą stronę z powrotem wrócić do mostu Ponte Nuevo. Przejście takiego odcinka spokojnym krokiem, z robieniem zdjęć gdzie tylko masz ochotę, zajmuje nieco ponad godzinę. Zacząć można od głównego placu miasteczka i lewą stroną, wąskimi uliczkami zejść na dół. Odpowiednie znaki prowadzą do każdego z mostów. Schodzi się wzdłuż dawnych murów obronnych miasta, aby wracając drugą stroną podziwiać głębokość skalnego wąwozu oraz domy, które do dnia dzisiejszego stroją bezpośrednio na jego obrzeżach. Aby w końcu dołączyć do mostu z którego ruszaliśmy.
Widok z mostu bezpośrednio na wąwóz rozdzielający dwie części miasta:
Lokalni przewodnicy twierdzą, że gdy w Rondzie mieszkał wielki miłośnik Andaluzji, znany pisarz i noblista Ernest Hemingway, barierki na moście zostały podniesione właśnie dla jego bezpieczeństwa. Wielki pisarz zdecydowanie nie stronił od alkoholu – obawiano się, że po swoich wieczornych eskapadach do lokalnych barów mógłby spaść do wąwozu. Bariery te oczywiście pozostały do dnia dzisiejszegoo. Na koniec jeszcze widok na nową część miasteczka:
Do odjazdu autobusu zostały nam około 2 godzin, kręcimy się nieco po starych uliczkach w górnej części miasta, odwiedzamy kościół i park z którego rozciąga się całkiem fajny widoczek. Arena do walk byków jest czynna, nic się na niej nie dzieje, ale bilet nawet do pustej to kwestia około 10€. Tłumy raczej nie atakują wejścia. Nadal zimno mam wrażenie, że wiatr przybiera na sile, przez co wydaje się, że jest jeszcze zimniej. Czyli czas na kawę i gorące churros (czyli czekoladę z ciastkiem), które jest tutejszym specjałem dostępnym niemal na każdym kroku. Autobus powrotny do Malagi startuje około godziny 15. Przed samym wyjazdem zaczyna sypać śnieg - pierwszy tej zimy :-)
21 stycznia - wtorek - Park Naturalny Gór Malaga
Tak brzmi oficjalna nazwa dosyć sporego obszaru, nieco górzystego rozciągającego się niemal od razu za rogatkami miasta. Nie ma tutaj oszałamiających wysokości, bo raptem około 500 metrów nad poziom morza, ale zważając, że miasto leży właśnie nad morzem i to jest to jakaś wysokość.
Zaznaczam od razu, szału nie ma i nie są to góry widowiskowe a wprost przeciwnie. Szlaki wychodzące od strony miasta to raczej drogi dla rowerzystów, wiodące pośród piniowych lasów. Aby wejść do parku trzeba przejść przez betonową bramę, będącą swoistymi drzwiami do lasu.
Jak widać wygląda to w najlepszym razie wiejsko i obleśnie. Nie istnieją oczywiście żadne oznaczenia szlaków, ani mapy pozwalające na orientację w terenie. Las jest poprzecinany całą masa ścieżek i dróg, które nie za bardzo wiadomo dokąd prowadzą. Jedynym przewodnikiem pozostają Google Maps w telefonie i to jak się okaże niezbyt dokładnym, jeżeli chodzi o leśne odmęty - o czym w dalszym fragmencie.
Do bramy parku mam około 5 km przez miasto. Gdy wchodzę na teren parku moim celem jest znalezienie wodospadu, co jak się okazuje nie będzie takie proste. Pytam spotkanego dziadka, niestety o niczym podobnym nie słyszał. Szeroka droga, zakrętami prowadzi w górę, od razu pojawia się całą masa odnóg, prowadzących w różne strony. Oczywiście, żadnych znaków szlaków kierujących dokądkolwiek. Później znajdę tylko jeden - do restauracji. Idę w górę ponad 2 godziny monotonnie i bez widoków. Mijam ruiny jakieś starej hacjendy i ruszam wyżej. W końcu staje się jasne, że żadnego wodospadu nie znajdę. Koryta rzek są suche jak pieprz, nie płynie tędy nawet kropla wody. W końcu znajduję kawałek zbocza, zryty przez spychacz, jakby próbowano stworzyć stok narciarski - ale chyba im nie wyszło i tak to zostawili. Podchodzę tym stokiem na najwyżej jak się daje aby mieć widok na okolicę. Pogoda jest piękna, słońce świeci, temperatura ponad 15 stopni.
Chyba wystarczy podejścia. Schodzę, aby nie powielać nudnego szlaku postanawiam poszukać nieco innego. Mapa pokazuje mi możliwe zejście, więc nim idę. Dosyć szybko tracę wysokość, do pewnego momentu gdy droga się po postu kończy, jakby spychacz zabrnął na kant urwiska i tak to zostawiono. Widzę, że z prawej strony wiedzie wąska ścieżka w dól, dosyć stromym fragmentem stoku. Ponieważ nie mam ochoty wracać do góry, wybieram zejście. Patrząc na mapę nagle okazuje się, że jestem na dnie wyschniętej rzeki. Z lewej i prawej strony ściany, na dnie masa skał i kamienie, trochę zwalonych drzew. Przedzieram się na dół. Żywej duszy tutaj nie ma, ani jednego człowieka.
W pewnym momencie podejmuję próbę wyjścia z wąwozu, ścianką z prawej strony. Wdrapałem się spory kawał wyżej, ale z tego co widzę wokoło tylko chaszcze, bez szansy przejścia. Jedyna droga odwrotu to zejście na dół. Gdy schodzę na stromym odcinku, pękają mi klamry od butów i zaczynam się dosyć szybko zsuwać w dól. Hamuję na jakiś starym korzeniu drzewa. Na dno schodzę już spokojnie. Na szczęście im bliżej wyjścia z parku tym dno rzeki staje się szersze i idzie się w miarę normalnie. Z mapy wynika, iż w dolnym biegu powinna się stykać z odcinkiem drogi i rzeczywiście. Kilkadziesiąt minut później widzę po prawej stronie drogę. Pozostaje do pokonania dosyć strome podejście i jestem na górze. Od razu mały punkt popasu, gdzie można odpocząć. Wnioskuję, że nie tylko ja wpuściłem się w ten wycinek buszu. Po kilkunastu minutach zejścia jestem u bram parku, skąd pozostał mi 5 kilometrowy odcinek do tymczasowej kwatery.
Tak brzmi oficjalna nazwa dosyć sporego obszaru, nieco górzystego rozciągającego się niemal od razu za rogatkami miasta. Nie ma tutaj oszałamiających wysokości, bo raptem około 500 metrów nad poziom morza, ale zważając, że miasto leży właśnie nad morzem i to jest to jakaś wysokość.
Zaznaczam od razu, szału nie ma i nie są to góry widowiskowe a wprost przeciwnie. Szlaki wychodzące od strony miasta to raczej drogi dla rowerzystów, wiodące pośród piniowych lasów. Aby wejść do parku trzeba przejść przez betonową bramę, będącą swoistymi drzwiami do lasu.
Do bramy parku mam około 5 km przez miasto. Gdy wchodzę na teren parku moim celem jest znalezienie wodospadu, co jak się okazuje nie będzie takie proste. Pytam spotkanego dziadka, niestety o niczym podobnym nie słyszał. Szeroka droga, zakrętami prowadzi w górę, od razu pojawia się całą masa odnóg, prowadzących w różne strony. Oczywiście, żadnych znaków szlaków kierujących dokądkolwiek. Później znajdę tylko jeden - do restauracji. Idę w górę ponad 2 godziny monotonnie i bez widoków. Mijam ruiny jakieś starej hacjendy i ruszam wyżej. W końcu staje się jasne, że żadnego wodospadu nie znajdę. Koryta rzek są suche jak pieprz, nie płynie tędy nawet kropla wody. W końcu znajduję kawałek zbocza, zryty przez spychacz, jakby próbowano stworzyć stok narciarski - ale chyba im nie wyszło i tak to zostawili. Podchodzę tym stokiem na najwyżej jak się daje aby mieć widok na okolicę. Pogoda jest piękna, słońce świeci, temperatura ponad 15 stopni.
Chyba wystarczy podejścia. Schodzę, aby nie powielać nudnego szlaku postanawiam poszukać nieco innego. Mapa pokazuje mi możliwe zejście, więc nim idę. Dosyć szybko tracę wysokość, do pewnego momentu gdy droga się po postu kończy, jakby spychacz zabrnął na kant urwiska i tak to zostawiono. Widzę, że z prawej strony wiedzie wąska ścieżka w dól, dosyć stromym fragmentem stoku. Ponieważ nie mam ochoty wracać do góry, wybieram zejście. Patrząc na mapę nagle okazuje się, że jestem na dnie wyschniętej rzeki. Z lewej i prawej strony ściany, na dnie masa skał i kamienie, trochę zwalonych drzew. Przedzieram się na dół. Żywej duszy tutaj nie ma, ani jednego człowieka.
W pewnym momencie podejmuję próbę wyjścia z wąwozu, ścianką z prawej strony. Wdrapałem się spory kawał wyżej, ale z tego co widzę wokoło tylko chaszcze, bez szansy przejścia. Jedyna droga odwrotu to zejście na dół. Gdy schodzę na stromym odcinku, pękają mi klamry od butów i zaczynam się dosyć szybko zsuwać w dól. Hamuję na jakiś starym korzeniu drzewa. Na dno schodzę już spokojnie. Na szczęście im bliżej wyjścia z parku tym dno rzeki staje się szersze i idzie się w miarę normalnie. Z mapy wynika, iż w dolnym biegu powinna się stykać z odcinkiem drogi i rzeczywiście. Kilkadziesiąt minut później widzę po prawej stronie drogę. Pozostaje do pokonania dosyć strome podejście i jestem na górze. Od razu mały punkt popasu, gdzie można odpocząć. Wnioskuję, że nie tylko ja wpuściłem się w ten wycinek buszu. Po kilkunastu minutach zejścia jestem u bram parku, skąd pozostał mi 5 kilometrowy odcinek do tymczasowej kwatery.