25.07 - 3.08.2019 Ukraina - Odessa
25.07 - czwartek - O brzasku, nieco po 4 rano, tłuczemy się na dworzec, abyś wsiąść do pociągu "Stoczniowiec" w drogę do Warszawy, etapami docelowo do Odessy. Aż dziwi bierze, gdy w ubiegłej erze jechałem pierwszy raz w życiu w góry, w Bieszczady, jechałem właśnie "Stoczniowcem" do Warszawy. Jak widać pomimo zmiany tysiąclecia nadal telepie się po polskich torach. Start 4:50, kilka minut po 9, lądujemy na Centralnym. Bagaże lądują w skrytkach.
Pogoda piękna i zapowiada się całkiem ładny, letni dzień. W
kwaterze możemy zameldować się najwcześniej po 14:00, więc rozpoczynamy
nieśpieszną rundę na Stare Miasto i okolice Zamku Królewskiego. Po
drodze namierzam kilka sklepów z płytami winylowymi, przyznam jest w
czym wybierać, jak na stolicę przystało. Obiad, wracamy po bagaże i do
miejsca tymczasowego noclegu. W okolicach pałacu Kultury i Nauki można
spotkać wspaniały relikt polskiej motoryzacji. Dobrze odrestaurowanego
"ogórka", niegdyś nieposkromionego władcę wiejskich szos i nie tylko:
Jak na swój wiek prezentuj się nienagannie. Zostawiamy bagaże w
kwaterze tymczasowej i wieczorem udajemy się jeszcze na spacer do
Łazienek, które latem prezentują się chyba w całej okazałości. Niestety
tym razem zabrakło tylko pawi, nieśpiesznie przemykających po parkowych
trawnikach. Za to wszędzie rozgościły się leżaki, na których zalegli
zmęczeni upałem odwiedzający.
26.07 - piątek - punktualnie o 12:00 z Dworca
Wschodniego ruszamy autobusem do Lwowa. Upał powoli zaczyna doskwierać.
Mamy do pokonania dystans 400 km, co naiwnie zakładałem uda się
przejechać w 6, no może 7 godzin. Podjechał autobus na ukraińskich
blachach z ukraińskimi kierowcami, co jak się okazało na granicy wcale
nie było najgorszym wyjściem z sytuacji.
Już za Warszawą pierwsze utrudnienia, trwa budowa autostrady w
stronę Lublina, dziury i masa objazdów, autobus wlecze się
niemiłosiernie. Prędkość eksploatacyjna 50 km/h. Około 19 docieramy na
granicę w Rawie Ruskiej. Pojawiały się złowrogie chmury i pada. Czekamy.
Niestety godziny stania to tutaj nadal norma. Stoi się zarówno po
stronie polskiej jak i po ukraińskiej. Sądziłem, że sterczenie na
granicach to już przeszłość - niestety nie, tutaj czas niczego nie
zmienił. Granica światów, musisz odstać swoje godziny. Celnicy i Straż
Graniczna to bogowie tego miejsca. Obserwuję, jak dwie Ukrainki wiozą w
samochodzie dwie lodówki. Muszą wyciągać je na asfalt, a panowie
zamaszyście machają drzwiami od lodówek, trzaskając na wszelkie strony,
szukając tam nie wiadomo czego! Raczej uchodźcy nie szturmują tej
granicy. W końcu, po 3h stania (podobno to szybko!), ruszamy do Lwowa,
gdzie docieramy już ledwo żywi o północy i nie zważając na warunki
idziemy spać. Jak się okazało dalej, warunki były wprost luksusowe.
Odcinek 400 km z Warszawy do Lwowa jechaliśmy 12 godzin !!
27.07 - sobota - Lwów
Od rana niebo nieco
zachmurzone, ale szybko wychodzi słońce. O 8:30 musimy opuścić pokój i
oddać bagaż do skrytki, która jak się okazuje jest tutaj dodatkowo
płatna. Owa skrytka to nic innego jak zwykła szafka z płyty zamykana na
kluczyk. Na dobrą sprawę mógłby się dostać do niej każdy, kto będzie
wystarczająco zdesperowany.
Ruszamy na zwiedzanie miasta, na początek idziemy około 30 minut do
lokalu, gdzie można dostać śniadanie. Na Ukrainie istnieje sieć
restauracji, całkiem niedrogich i bardzo przyzwoitych, o nazwie "Pyzata Chata".
To miejsca gdzie nakłada się samodzielnie jedzenie na wagę i płaci przy
kasie. Wybór jest dosyć duży, wszystko świeże i dobre, tylko kolejka
ogromna i porusza się bardzo powoli. Lokal jest dwupiętrowy, u góry
większy rwetes, na dole cicho i spokojnie. W dodatku jest i działa
klimatyzacja. Kawę kupujemy sobie w barze obok, bo nie wiadomo czemu
robią ją bardzo opieszale. Pierwszy punkt dnia to były budynek Sejmu Galicyjskiego. Przyznam, że nigdy wcześniej tutaj nie dotarłem.
W okresie zaborów to Lwów a nie Kraków dzierżył palmę pierwszeństwa w
zaborze Galicji i Lodomerii. Dzisiaj budynek należy do Lwowskiego
Uniwersytetu Narodowego im. Iwana Franki. Wypada też dodać, iż uczelnia
we Lwowie, została założona z kolegium jezuickiego przez króla Polski
Jana Kazimierza w 1661 r. jako Akademia Lwowska. W okresie
międzywojennym działała pod nazwą Uniwersytet Jana Kazimierza. Dalej
udajemy się w kierunku Starego Rynku, gdzie starym zwyczajem Katedra Łacińska czyli Bazylika archikatedralna Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny we Lwowie, Kaplica Boimów (właściwie Kaplica Trójcy Świętej i Męki Pańskiej), następnie Katedra Ormiańska, którą lubię za jej specyficzny klimat. Zawsze będąc we Lwowie, lubię wdepnąć choć na moment:
Kręcimy się nieco po uliczkach Starego Miasta, na chyba najbardziej reprezentacyjny budynek czyli Opera Lwowska, zwana Lwowskim Narodowym Akademickim Teatrem Opery i Baletu im. Salomei Kruszelnickiej, dawniej Teatrem Miejskim, w dwudziestoleciu międzywojennym Teatrem Wielkim. Do
środka dzisiaj niestety nie ma możliwości wejścia, pozostaje nam
podziwianie fasady oraz fontanna na placu przed budynkiem. Cóż - i tak
bywa.
W jednej z uliczek znajduję kawiarnię z czasów armii Cesarsko - Królewskiej. Zachowała nieco swój styl z tamtej minionej epoki. Można w posiedzieć w cieniu napić się kawy i nieco odpocząć, po bieganinie od rana. Po 18 zaczynamy odwrót do miejsca złożenia bagażu, aby po 19:30 odjechać na lwowski dworzec i zaczekać już na pociąg do Odessy. Zrobiło się szaro i pochmurnie. Zaczyna padać deszcz, ruszamy!
Jazda Ukraińskimi Kolejami Żelaznymi, to duże przeżycie. Kilka moich subiektywnych uwag:
- są one dosyć tanim środkiem transportu, więc pociągów jest dużo i z reguły zapchane
- tabor ma swoje lata świetności dawno za sobą i wyprodukowany został za czasów ZSRR
- dosyć niskie i wąskie perony (szerokość człowieka z wyciągniętymi rękoma), co powoduje, że czasami ciężko się przeciska między ludźmi
- na peronach czasami leżą długie, gumowe węże - uzupełnianie wody w wagonach
- toaleta - najlepiej pominąć milczeniem, mógłbym ją tylko porównać do pociągów w - Egipcie!
- spora ilość wagonów sypialnych
- istnieją dwa standardy - plackarta - wagon sypialny bez przedziałów z 6 łóżkami, oraz coupe - wagon sypialny z 4 łóżkami w przedziale
- każdy wagon sypialny posiada swojego konduktora, czasami ten konduktor posiada pomocnika
- rozpoczynając podróż dostaniesz: materac, komplet białej pościeli oraz niewielki ręcznik
- w wagonie znajduje się dodatkowy zbiornik na gorącą wodę, więc możesz kupić za parę hrywien gorącą kawę lub herbatę praktycznie w dowolnym momencie podróży
- na niektórych stacjach stoją babcie sprzedające jedzenie
- pociągi w nocy jadą bardzo szybko
Podróż mija szybko, choć w nocy mam wrażenie, że za moment wagon wyleci z szyn a jak już hamuje to z taką siłą, że trzeba się trzymać. Przystanków jest bardzo mało, jak na odległość jaką pociąg pokonuje. Jeżeli się zatrzymuje, to także na krótko i dosłownie po 2-3 minutach rusza dalej. Chyba, że dłuższy postój jest zaplanowany w rozkładzie - wtedy na peronach stoją babcie z jedzeniem.
28.07 - niedziela - Odessa
Niedziela. Wstaje słońce, za oknem albo busz przypominający las, albo pusty step. Po horyzont pusto nawet jednego domu. Przez ponad pół godziny staję przy oknie i nie widzę nawet asfaltu między wioskami, jeżeli już jakieś mijamy. No cóż..... wschodnia Ukraina. Pociąg w końcu leniwie wtacza się na perony Odessy. Jóź z daleka na dworcowym budynku widać ogromny napis "Gorod gieroj", czyli reminiscencje ZSRR, już na powitanie. Z wagonów wysypuje się tłumek, który próbuje przeciskać się prze wąski peron w stronę wyjścia. Zaczyna się upał.Po opuszczeniu dworca spotka nas kolejna niespodzianka. Autobus, który miał przetransportować nas do kwatery zepsuł się i nie przyjechał. Idziemy na tramwaj. Są to pojazdy - jak wszystkie inne komunikacji publicznej - z epoki ZSRR i stanowią swojego rodzaju motoryzacyjną ciekawostkę, że w ogóle jadą, skrzypiąc i piszcząc na każdym zakręcie oraz między nimi. Jeżdżą często, nawet w niedziele. Nie istnieją tutaj bilety komunikacji, wysiadając daje się w łapę kierowcy odpowiednią sumę, Nawet nie chcę wyobrażać sobie co by było w Polsce, gdyby u nas istniał taki system - kierowca czy motorniczy zarabiałby zapewne krocie :-) Do pierwszego tramwaju nie zmieściliśmy się tak był nabity, upał coraz większy, czekamy na kolejny. W drugim także full ludzi, ale wepchnęliśmy się z walizami i w końcu docieramy na przystanek przy ulicy Uspieńskiej, gdzie znajduje się nasza tymczasowa kwatera, którą ze względów estetycznych i życiowych pominę w tej relacji!
Przez wiele lat byłem przekonany, że aby podróżować po Ukrainie trzeba mieć ze sobą tubylca, kogoś miejscowego, kto będzie rozumiał rzeczywistość i nie da się oszukać. Teraz już jestem tego pewien, że trzeba jechać z kimś takim i taką osobę mieliśmy. Dzień był koszmarnie upalny, temperatura przekraczała 45 stopni. Nas czekało ponad 3 godzinne zwiedzanie miasta.
Petersburg zbudowano na bagnach, Odessę zbudowano na pustym stepie. Miasto rozpoczęto budować 22 sierpnia 1794 roku według projektu pochodzącego z Brabancji inżyniera François Sainte de Wollanta i nadano jej nazwę. Zarządzający miastem od 1804 roku gubernator de Richelieu ukończył budowę portu. Dzisiaj to ponad milionowe miasto i na początek kilka moich subiektywnych uwag o Odessie:
- Centrum - z ulicą Deribasowską, budynkiem Teatru Opery i Balety, Schody Patiomkinowskie zostały odnowione, odrestaurowane i robią wrażenie. Za wyjątkiem Arkadii, bo to dzielnica nowoczesności o czym później. Reszta to smutny obraz nędzy i rozpaczy, jakby miasto swoje lata świetności gdzieś zgubiło. W bocznych dzielnicach rozpadające budynki i balkony, na które raczej bym nie wchodził. Centrum to co innego. Poniższe zdjęcia przedstawiające budynek Teatru i widok na port wykonałem już po zachodzie słońca:
- Transport - tak jak pisałem wcześniej nie istnieją bilety autobusowe na komunikację miejską. Forsę zostawia się bezpośrednio kierowce wysiadając z tramwaju czy trolejbusu. Co on z tym robi? - tego nie wiem :-) Oddzielnym środkiem transportu są marszrutki, właściwie Marszrutnoje taksi - taksówka zbiorowa), czyli po naszemu niewielkie busy, które występują chyba we wszystkich większych miastach:
- jak widać powyżej są to wozy indyjskiej marki "TATA" o rożnym stopniu zdezelowania. Jeździ ich bardzo dużo i bardzo często, praktycznie we wszystkie możliwe strony miasta i poza nie.
- dosyć tanie, cena jest ustalona z góry, nie istotne na jakim przystanku wysiadasz lub między nimi, bo na zawołanie także potrafią się zatrzymywać
- ładuje się tyle ludzi, ile tylko jest w stanie wejść, o żadnych pasach czy przepisach bezpieczeństwa raczej nikt tutaj nie słyszał
- kierowca ganiając przez miasto potrafi wydawać resztę z forsy jaka mu ludzie podają, wypadków raczej nie widać - co jest pocieszające.
- bez klimatyzacji, jedynie małe okna u góry są otwierane, zasłonięte zasłonkami, musisz sobie odsłonić - przy 45 stopniach i nabitym na maxa ludźmi i tak niewiele pomaga
- Rynki: - PRIWOZ - rynek dosyć sporych rozmiarów, w miarę tani, znajdujący sie niedaleko budynku dworca głównego. Znajdziesz tutaj głownie jedzenie, kilka hal z oddzielnym asortymentem, jest praktycznie wszystko od owoców, warzyw, mięs, miodów, nabiału, owoców morza, ryb itp, itd. Trochę ubrań lecz stosunkowo niewiele.
- 7 KM - jest to ogromny rynek, o powierzchni ponad 80 hektarów, jakiego przeciętny Europejczyk w życiu nie widział! Ogromna ilość podrobionych lub przemyconych ubrań z rożnych państw, które w kontenerach wylądowały w miejscowym porcie. Dodam bardzo przyzwoitej jakości, to nie jest chiński chłam! Znajdziesz tutaj wszystkie światowe marki za ułamek ceny. Ulice między kontenerami mają swoje nazwy, a kontenery numery. Przyznam, ze przez 4 godziny dotarliśmy zaledwie do numeru około 2500. Ciągnie się to po horyzont. Stanowczo polecam ten rynek na wszelkiego rodzaju zakupy. Marszrutki zatrzymują się ogromnym na parkingu przy wejściu. Cena około 11 chrywien w jedną stronę, ruszają ze skrzyżowania przy Priwozie i tam tez można wrócić.
- praktycznie przy każdej ulicy wyjazdowej z miasta nad morze i inne strony także, stoją ludzie sprzedający owoce, wino, miody, arbuzy, czyli to co mają prosto z pola. Kupiłem od jednego gościa brzoskwinie i co tu wiele pisać były rewelacyjne. Owoce latem mają wyśmienite!
- są także rożnego rodzaju ciekawostki, zapewne jak to na wschodzie. Istnieją podobnie jak u nas automaty do kawy, z tą drobną różnicą, że za kratami, aby ich nikt nie ukradł :-) W kratach jest kulturalnie dziura na wrzucenie monety oraz na odebranie kubka - przyznam wygląda to nieco rubasznie.
29.07 Winnice Szabo i Twierdza Akermańska
Dzisiejszy wyjazd zaczyna się na tyle wcześnie, że słońce jeszcze nie pali, ale to tylko kwesta czasu. Pierwszym miejscem postoju jest dzika plaża przy Klifach Sanzijka. Po zaledwie kilkudziesięciu minutach jazdy i to dobra drogą jesteśmy na miejscu. Miejsce często odwiedzanie przez miejscowych jak i przyjezdnych i ludzi jest sporo, aż po horyzont. To rodzaj bardzo długiej, klifowej, dzikiej plaży.
Na górze można postawić samochód lub przyczepę campingową, jak
przypuszczam całkowicie za darmo. Stoi ich tutaj trochę, bezpośrednio z
owego campingu, prowadzą zejścia na plażę. Woda jest dzisiaj wbrew
pozorom dosyć zimna, pomimo, iż na wodzie całkowita flauta. Ale jak
wiadomo często to kwestia prądów morskich a nie temperatury. Jedyne co
przeszkadza i irytuje, to duże szwendające się bezdomne psy, które
przysiadają na brzegu i nie mają zamiaru go opuszczać, drapiąc się przy
tym notorycznie i bez przerwy - wiadomo dlaczego. W wodzie można spotkać
ogromne meduzy, ponad metrowej wielkości. Byli odważni biorący je do
rąk, ja jednak podarowałem sobie tą zabawę. Upał już mono daje się we
znaki, myślę, że jest lekko ponad 40 stopni.
Wystarczy plażowania. Po trzech godzinach ruszamy dalej, do wioski Szabo. To ogromny zespół winnic,
chyba największy we wschodniej Ukrainie. Sama wieś znajduje się nad
limanem dniestrowskim (zatoką Dniestru), przy ujściu do Morza Czarnego,
i jest znana z produkcji win marki „Szabo” (na terytorium wsi znajduje
się Przemysłowo-Handlowa Kompania „Szabo” - widać, iż ktoś zainwestował
tutaj naprawdę duże sumy!). Została założona w 1824 przez kolonistów ze
Szwajcarii, chociaż pierwsze wspomnienie pisemne o tatarskiej osadzie o
nazwie asza-abaga pochodzi z 1788 roku. Gdyby ktoś chciał dostać się
tutaj pociągiem, to istnieje stacja kolejowa Szabo na linii Odessa - Arcyz.
Kompleks jest nowy i wyraźnie to widać. Na początek można zobaczyć
rodzaje winogron, jakie są uprawianie i co za tym idzie, rodzaje win,
jakie się otrzymuje, a asortyment jest doprawdy bogaty. Po wejściu do
budynku muzeum ogląda się film o działalności winnicy i ogląda się
piwnice, gdzie w odpowiednich warunkach i temperaturze leżakują beczki z
winem.
Można pozwolić sobie także na degustację win, za niewygórowaną sumę.
Jest 10 butelek wina, każde innego rodzaju, które należny zdegustować.
Dobrze, że na stole stoją ciastka, bo tempo jest na tyle szybkie, że
mogą być osoby, które po wyjściu będą miały drobny kłopot z pionem. Ale
zabawa jest naprawdę niezła.
Ostatnim i głównym punktem dnia jest Twierdza w Akermanie. Najsłynniejszym miejscem na dawnym Stepie Akermańskim jest Biała Twierdza. Ak-Kerman po tatarsku i turecku, Biłhorod Dnistrowśkyj po ukraińsku, Cetatea Albằ po rumuńsku i mołdawsku, Białogród nad Dniestrem po polsku. I Akerman
do 1944 roku. Od 1387 roku niemal do końca XV wieku należała ona
bowiem do mołdawskich hospodarów, lenników polskich królów. Oczywiście
miejsce to rozsławiał Mickiewicz w swoim sonecie:
"Wpływam na suchego przestwór ocean
Wóz nurza się w zieloności i jak łódka brodzi…
Tam z dala błyszczy obłok – tam jutrzenka wschodzi
To błyszczy Dniestr, to wzeszła lampa Akermanu…"
Wóz nurza się w zieloności i jak łódka brodzi…
Tam z dala błyszczy obłok – tam jutrzenka wschodzi
To błyszczy Dniestr, to wzeszła lampa Akermanu…"
Owa lampa Akermanu jeszcze istnieje, ale o niej w dalszej części. Stepu oczywiście już nie ma, na
jego miejscu są pola i wioski. Ale Dniestr, po pokonaniu 1352
kilometrów od źródeł w Karpatach wschodnich, przez Wołyń, Podole i
Bukowinę, Ukrainę, Mołdawię i ponownie Ukrainę, wpada do tego samego
limanu Dniestrowego połączonego z Morzem Czarnym. Na początek obiad w
twierdzy, w tym zupa z baraniny - przyznam całkiem dobra. Za
kilkadziesiąt groszy od osoby do obiadu może przygrywać zespól wykonując
tradycyjne ukraińskie pieśni i wychodzi im to całkiem dobrze:
Twierdzę Akermańską - dzisiaj już jej ruiny - zbudowano ją na terenie antycznego miasta Tyrs, stąd wewnątrz znajdują się wykopaliska tej greckiej kolonii Miletu. Twierdzę rozbudowali i umocnili w XIV w. Mołdawianie. W
latach 40-tych XV w. stała się ona, jako Cetatea Alba, stolicą Dolnej
Mołdawii. Wówczas to zakończono budowę umocnień. Nie raz była oblegana.
Ostatnie, najsilniejsze oblężenie w 1484 roku tureckiej armii sułtana
Bajazeta II i krymskiego chana Mengli – Gireja, zakończyło się po 16
dniach walk poddana została Turkom. I stała się Akermanem na 328 lat.
Przyznam, że zajmuje ona potężny obszar, ze swoimi wieżami i
basztami. Wewnątrz jest niestety pusta. Potrzeba około godziny, aby
obejść spokojnie mury i wejść na wszystkie baszty, aby zobaczyć widok na
miasto oraz ten ładniejszy czyli na Dniestr.
Miałem jeszcze wrócić do owej lampy Akermanu, o którym pisał w swoim dziele Mickiewicz, gdy nocą docierał do miasta. Jak się okazuje owa lampa to nic innego jak minaret dawnego meczetu, który znajdował się ówcześnie w twierdzy. Meczet, w wyniku zawiłości dziejów zburzono, minaret pozostawiono jako latarnię morską wskazującą drogę skatom zarówno morskim jak i rzecznym...i takim oto zbiegiem okoliczności wieża rozsławiona przez wieszcza, zachowała się do naszych czasów.
Jadąc do lub z Akermanu, mija się mierzeję oddzielającą ujście Dniestru od Morza Czarnego. Znajduje się tam miejscowość wypoczynkowa Zatoka. Docierają tutaj pociągi z Odessy, a nawet wagony z pociągu jadącego z Lwowa. Oczywiście mierzeja jest cała zabudowana domami i pensjonatami, dzikim campingami, latem ludzi jest tutaj masa.
Po godzinie 19 ruszamy do Odessy. Niebo nieco
zachmurzone, ale o tej godzinie to już bez większego znaczenia. Po
drodze jeszcze zatrzymujemy się przy jednym z przydrożnych placów handlu
- bo nie wiem jak to inaczej nazwać. Jest to charakterystyczne dla
krajów wschodu. Gdzieś przy drogach przejazdowych powstają samozwańcze
targowiska, na których sprzedają co popadnie. Tutaj akurat: owoce,
warzywa, miód, wino, oliwę, czyli to co jest latem. Fajnym zwyczajem
jest smakowanie wszystkiego co się da, a nalegają na to sami
sprzedający. Można w ten sposób uchronić się przed kupnem jakiegoś
starego gniota a wybrać to co Ci naprawdę smakuje. Do miasta docieramy,
gdy robi się już szaro, za to jest przyjemnie chłodno.
31.07 - środa - DELFINARIUM
Jest miejscem godnym polecenia, nie tylko na letni upalny dzień. Znajduje się on przy hotelu Nemo Resort&Spa. Z centrum musisz jechać 5 przystanków trolejbusem, aby następnie przejść przez dosyć duży park, który prowadzi do ogromnego pomnika nad morzem, tutaj skręt w prawo i będzie już widoczny nowoczesny budynek hotelu. Nie ma niestety żadnych oznaczeń i trzeba się pytać ludzi. Przedstawienie trwa około 1,5 godziny, cena biletu to 350 chrywien i może się ono podobać nie tylko dzieciom. Sama arena jest bardzo nowoczesna z dobrym nagłośnieniem i ekranami ledowymi. Zaczyna się od krótkiego filmu jak ludzkość i cywilizacja dewastuje planetę i zabija zwierzęta a następnie jak są one tutaj chronione. Bardzo efektowne. Następnie jedna z trenerek przechadza się z fokami wzdłuż miejsc na widowni zatrzymując się nie tylko koło dzieci.
Następnie zaczyna się główna część pokazu. Najpierw tresura fok, dalej lwy morskie, na koniec to na co każdy czeka czyli delfiny. Przyznam, że byłem w niejednym delfinarium w Europie i ten pokaz robi największe wrażenie. Podziwiam umiejętność wytrenowania zwierząt, bo nie chodzi tylko o same delfiny przecież, ale lew morski tańczy do muzyki Jacksona :-) Polecam jeżeli masz czas, aby odwiedzić to miejsce.
Opodal Delfinarium i hotelu znajduje się jedna z miejskich plaż Lanżaron. Teren jest praktycznie w całości zabudowany, trochę fontann, więc plaża niczym nie powala na kolana, szczególnie, że piasek wymieszany jest z odłamkami muszli i wszędzie stoją parasole i leżaki. Trzeba odejść spory kawałek, kilka km w prawo, aby dojść do piasku i rozłożyć koc. Łatwiej można wejść do morza od strony bulwaru, gdyż co pewien czas rozmieszczono drabinki. Niestety trzeba uważać, bo są tu silne prądy a na dnie walają się betonowe płyty.
1.08 Wilkowo i Delta Dunaju
Delta Dunaju - czyli granica Ukraińsko - Rumuńska.
Wyjazd o 8 rano, zanim słońce zacznie na dobre przypiekać, choć co
dzisiaj pocieszające lekko za chmurami. Ruszamy na południe, do Delty
Dunaju. W droga dosyć dobra i można to w miarę szybko przeskoczyć. To
tereny mało zaludnione, w dodatku dobudowano nowy odcinek drogi, którą
można dojechać do tego obszaru.
Delta Dunaju - rozciąga się na ogromnym obszarze 3446 km² i jest granicą między
Rumunią i Ukrainą. To druga pod względem wielkości europejska delta, w
niewielkim stopniu przeobrażona w wyniku działalności człowieka. Co
powoduje, że są to ogromne obszary bagniste, rozciągające się na dużej
powierzchni, poprzecinane niezliczoną liczbą kanałów, do których Dunaj
nanosi duża ilość materiału rzecznego z całej niemal Europy. Efekt jest
taki, że co roku delta powiększa się średnio o 40 metrów i co zabawne
długość rzeki ulega notorycznej zmianie. Dlatego mierzy się ją od ujścia
a nie od źródła, jak w przypadku każdej innej rzeki. Znajduje, się
tutaj oznaczenie tzw. 0km, ale niestety za daleko, aby się dzisiaj do
niego dostać.
Gdy docieramy do miasteczka, chociaż określenie miasteczko, jest
bardzo, ale to bardzo na wyrost. W moim mniemaniu to po prostu wieś,
której zabudowania giną gdzieś w nieogarnionym gąszczu zieleni. Ludzie
mieszkają wprost przy kanałach i nich się utrzymują.
Najbardziej okazałą budowlą jest cerkiew staroobrzędowców, którzy do
dnia dzisiejszego zamieszkują wioskę i podobno nadal kultywują swoje
tradycje. W dużym skrócie, Staroobrzędowcy nie uznali reformy
liturgicznej patriarchy Nikona z lat 1652–1656, upodabniającej obrzędy
Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego do greckich. W ich ocenie wszelkie
zmiany typowo ruskich tradycji liturgicznych były herezją i wyrzeczeniem
się jedynej prawdziwej wiary. Znaczy spadek ich liczby miał oczywiście
miejsce za panowania ZSRR, gdy prześladowania religijne i kolektywizacja doprowadziły do zniszczenia ich tradycyjnych skupisk.
Odnoszę wrażenie, że cześć ludzi tutaj, żyje w takim samym systemie
wodnym jak w starożytnym Egipcie. Z kanałów wyciągają własnymi rękoma
to, co rzeka naniosła i robią sobie z tego przydomowe ogródki, gdzie
próbują uprawiać warzywa. Obraz nędzy i rozpaczy. W takich miejscach
historia zatacza koło, przez tysiące lat nic się nie zmieniło. Wszędzie
gdzie nie spojrzeć króluje azbest i eternit na dachach, z resztą jak na
większości terytorium państwa. Ziemia jest tutaj, jak widzę towarem
dosyć deficytowym i wydziera się rzecze ile tylko można. Widziałem
człowieka, który stał po pas w błocie i to błoto ręcznie wybierał na
zewnątrz. W pewnym momencie, chyba dla własnej rozrywki, rzucił w nas
kulą błotną, wyraźnie zadowolony z siebie.
Dunaj jest jednocześnie granicą unijną, więc Ukraińcy mają tutaj jednostki marynarki, które pilnują brzegu, Rumuni wprost przeciwnie. Nikt, niczego tam nie pilnuje, wiadomo....bo i po co? Kto byłby tak zdesperowany aby z państwa unijnego, o zupełnie innym stopniu rozwoju, uciekać do dziczy :-)
Kolejnym punktem jest rejs statkiem po Dunaju, a raczej jego odnogach. Jak widzę, kapitan raczej stara się nie przekraczać połowy rzeki, która jest w tym miejscu bardzo szeroka, aby przypadkiem nie wpłynąć na jej Rumuńską część. Zatrzymujemy się na obiad przy jednej z małych przystani jakich tutaj sporo ludzie sobie tworzą własnymi siłami. Podobno ziemi nie można tutaj kupić, jedynie wydzierżawić. Jest też trochę campingów i jakby ruch turystyczny zaczynał powoli raczkować, są już pierwsze wypożyczalnie kajaków.
Jemy najpierw tutejszą zupę rybną i później gotowanego karpia dunajskiego z miejscową przyprawą. Herbata z miodem z samowaru i chwila na odpoczynek. Można zerknąć z niewielkiej wieżyczki obserwacyjnej na okolicę i praktycznie bezkresne trzciny wodne sięgające do 3 metrów wysokości. Pora wracać. Tym samym systemem kanałów statek zawija do przystani, skąd ruszaliśmy. W samą porę, bo zaczyna padać deszcz - chyba pierwszy raz tutaj. Na koniec dnia wizyta na plaży przy jednej z zatok, których jest cała masa. Ładna, piaskowa plaża i chyba najcieplejsza woda jak dotąd. Jak widzę, niektórzy samochodami pchają się bezpośrednio na piasek - widocznie tutaj tak można!
Dunaj jest jednocześnie granicą unijną, więc Ukraińcy mają tutaj jednostki marynarki, które pilnują brzegu, Rumuni wprost przeciwnie. Nikt, niczego tam nie pilnuje, wiadomo....bo i po co? Kto byłby tak zdesperowany aby z państwa unijnego, o zupełnie innym stopniu rozwoju, uciekać do dziczy :-)
Kolejnym punktem jest rejs statkiem po Dunaju, a raczej jego odnogach. Jak widzę, kapitan raczej stara się nie przekraczać połowy rzeki, która jest w tym miejscu bardzo szeroka, aby przypadkiem nie wpłynąć na jej Rumuńską część. Zatrzymujemy się na obiad przy jednej z małych przystani jakich tutaj sporo ludzie sobie tworzą własnymi siłami. Podobno ziemi nie można tutaj kupić, jedynie wydzierżawić. Jest też trochę campingów i jakby ruch turystyczny zaczynał powoli raczkować, są już pierwsze wypożyczalnie kajaków.
Jemy najpierw tutejszą zupę rybną i później gotowanego karpia dunajskiego z miejscową przyprawą. Herbata z miodem z samowaru i chwila na odpoczynek. Można zerknąć z niewielkiej wieżyczki obserwacyjnej na okolicę i praktycznie bezkresne trzciny wodne sięgające do 3 metrów wysokości. Pora wracać. Tym samym systemem kanałów statek zawija do przystani, skąd ruszaliśmy. W samą porę, bo zaczyna padać deszcz - chyba pierwszy raz tutaj. Na koniec dnia wizyta na plaży przy jednej z zatok, których jest cała masa. Ładna, piaskowa plaża i chyba najcieplejsza woda jak dotąd. Jak widzę, niektórzy samochodami pchają się bezpośrednio na piasek - widocznie tutaj tak można!
3.08 - sobota - ARKADIA
To nazwa chyba najbardziej luksusowej i nowoczesnej dzielnicy Odessy. Same nowe wysokościowce, typowy metal i szkło. Można dostać się tam na kilka sposobów, marszrutką lub tramwajem. Jest tam pętla, więc jeździ ich sporo.To nasz ostatni dzień pobytu tutaj, niebo się zachmurzyło i pogoda wyraźnie popsuła. Naszym celem przyjazdu tutaj jest aquapark. W Odessie są generalnie dwa. Jeden za miastem niemal od razu przy rynku 7km. Ogromny i widoczny z daleka oraz ten nad morzem. Wybraliśmy ten w Arkadii o wdzięcznej nazwie "Hawaii" . Wstęp jest dosyć drogi jak na tutejsze realia (około 450 chrywien za osobę), więc ludzi wewnątrz nie za dużo. Kilka ciekawostek już na wstępie:
- istnieje bilet dla dzieci - sporo tańszy, ale pani przy kasie patrzy na dziecko i stwierdza - za duże - albo płacisz jak za dorosłego - albo nie wchodzisz! Ja próbujesz dyskutować, jakim to prawem, stosuje typowy ukraiński numer - nie rozumie o co Ci chodzi. Nie mówi w żadnym innym języku - dodam na marginesie.
- po przekroczeniu ochrona od razu skonfiskuje Ci jakiekolwiek jedzenie i wodę - nie wolno i koniec. Przy dobrym układzie po lewej stronie od bramek są skrzynki, gdzie pozwolą Ci schować depozyt, abyś mógł sobie zabrać wychodząc
- w cenniku pokazano wstęp miedzy godzinami 9 do 12, następnie 12 do 15 itd, kupując bilet dostajesz go na dwie godziny - bo tak i nikt Ci nie powie dlaczego - to absurdy z jakimi spotykamy się w tym kraju niemal na każdym kroku
Czas mija deszcz pada dalej. Wchodzimy do jednej z restauracji, aby zjeść obiad. Z zewnątrz zaczyna lekko zalatywać. Okazało się że studzienki zaczęły wybijać cały syf, który się tam znajdował i wszystko płynie ulicami w stronę morza. Obsługa była na tyle miła, iż dała każdemu duży worek, aby założył sobie na nogi i mógł wyjść, bo wody było po łydki już. W wyniku zalania od razu przestały jeździć tramwaje, przez prawie pól godziny nie zjawił się ani jeden. Pozostaje nam wracać przepełnioną marszrutką, aby zabrać bagaże i o 17:15 powoli zwijać się na nocny pociąg do Lwowa. Deszcz nadal pada i tak już pozostanie. Przepełniona marszrutka toczy się dzielnie zapchanymi ulicami. Wysiadamy nieco wcześniej, koło dworca i przy okazji mijamy Sobór i monaster męski św. Pantelejmona, budowla dosyć okazała:
Zabieramy bagaż, ostatnie jedzenie na nocą podróż i autobusem na dworzec.
Pociąg rusza punktualnie o 18:25, tym razem mamy wagon o numerze N26 oznaczony jako 1, czyli plackarta. Jak już wcześniej pisałem to wagon bezprzedziałowy i niestety sporym mankamentem jest to, że są wyraźnie krótsze łózka, co niektórym może robić różnice. Cała reszta pozostaje bez zmian. Zobacz jak wygląda wagon w czasie podróży: Pociąg Odessa - Lwów. Do Lwowa docieramy o 6:25, szybka przesiadka na autobus do Warszawy i ruszamy w dalszą drogę, aby parę minut po 15 zameldować się na dworcu Warszawa Wschodnia, skąd ruszaliśmy.
W nocy, w pociągu, zapytałem naszego przewodnika - Jak się żyje na Ukrainie? Odpowiedział mi jednym zwięzłym zdaniem - Tak jak widać - i sądzę, że to stwierdzenie nie wymaga już żadnych wyjaśnień, komentarzy i suplementów.