27.07 - 09.08.2014 Beskid Śląski i Tatry Wysokie
27.07 – niedziela – Szczyrk
O 13 z minutami docieramy do celu, droga minęła spokojnie, chociaż słońce daje się we znaki. Około 14: 00 główna ulica miasteczka zostaje definitywnie zamknięta dla ruchu drogowego, ponieważ zaczyna się „Festiwalu Folkloru Ziem Górskich”, czyli w dużym skrócie zjechali się górale z różnych krańców świata, nawet z tak typowego „kraju górskiego” jak Kuba. Przez miasto przechodzi kolorowy korowód ludzi, rozbrzmiewający muzyką ze swoich stron. Egzotyczny pochód wesoło i nieśpiesznie zmierza do amfiteatru, opodal skoczni w Szczyrku. Ma to swój klimacik i urok. Potok ludzi zmierza w kierunku skoczni i amfiteatru. Powoli robi się patelnia i trzeba szukać ochłody w cieniu, lub w miejscowym strumyku – amatorów tej rozrywki nie brakuje.
O 13 z minutami docieramy do celu, droga minęła spokojnie, chociaż słońce daje się we znaki. Około 14: 00 główna ulica miasteczka zostaje definitywnie zamknięta dla ruchu drogowego, ponieważ zaczyna się „Festiwalu Folkloru Ziem Górskich”, czyli w dużym skrócie zjechali się górale z różnych krańców świata, nawet z tak typowego „kraju górskiego” jak Kuba. Przez miasto przechodzi kolorowy korowód ludzi, rozbrzmiewający muzyką ze swoich stron. Egzotyczny pochód wesoło i nieśpiesznie zmierza do amfiteatru, opodal skoczni w Szczyrku. Ma to swój klimacik i urok. Potok ludzi zmierza w kierunku skoczni i amfiteatru. Powoli robi się patelnia i trzeba szukać ochłody w cieniu, lub w miejscowym strumyku – amatorów tej rozrywki nie brakuje.
28.07 – poniedziałek – Skrzyczne – Chata Wuja Toma
Pogoda od rana dopisuje. Jedziemy pod wyciąg na Skrzyczne. Zapamiętałem to miejsce z zimowego wyjazdu we mgle, opatulone śniegiem z huraganowym, mroźnym wiatrem. Dzisiaj wygląda znacznie inaczej, bardziej ciepło i kolorowo. Wyciąg na szczyt jest nadal dwuetapowy, ale wyraźnie widać, iż zmodernizowano go ostatnimi laty, głównie na potrzeby narciarzy. Postęp i technologia. Samochód można zostawić naprzeciwko dolnej stacji przy małym sklepie na niewielkim parkingu. Ruszamy pierwszym wyciągiem, szybko i bez problemów docieramy do drugiego etapu, gdzie należy się przesiąść na drugi etap. Pogoda fajna, widoczność całkiem niezła jak na kapryśne, polskie lato. W drugiej części dawny drewniany wyciąg zamieniono na typowe, wypasione kanapy z zasłoną przeciwdeszczową i przypuszczam zimą podgrzewane, wzorem innych wyciągów. Wysiadamy na górnej stacji. Od razu widać schronisko na Skrzycznem 1257m. Zimą w śniegu i mgle raczej widok miałem niezbyt zachwycający [czytaj żaden] - dzisiaj wprost przeciwnie.
Po 10 minutach zasiadamy na dużym tarasie za schroniskiem. Ceny w schroniskach z roku na rok rosną, przyglądam się cenom noclegów i czasami nie za bardzo wierzę własnym oczom. Komercja zabija prawdziwą turystykę i uderza wszędzie. Coraz częściej zastanawiam się gdzie te czasy, gdy za 15 – 17 zł dostawało się nocleg w schronisku. Ano zapewne przeszły do historii i nigdy nie wrócą. Mamy przecież kapitalizm, który czesze równo za wszystko i wszystkich!
Ludzi powoli przybywa i słońce przypieka. Przy rozwidleniu szlaków tłum turystów rozchodzi się na różne strony. Dosyć popularny jest jak widzę, zielony szlak na Baranią Górę przez Malinowską Skałę, i tam kieruje się turystyczna brać. Wyznakowano także szlak biegowy wokół góry. Dystans zaiste godny podziwu – ponad 21km – można przebiec sobie górskiego halfa.
Reszta „kapeluszników” zlega leniwie na tarasie Znalazł się jakiś baco, który ochoczo rzympoli na skrzypkach. Później równie ochoczo zbiera kaskę od siedzących przy stołach, nieco zdziwionych ceprów. A jakże za miejscowy folklor trzeba bulić i to szybko! Na razie niezbyt mogę sobie pozwolić na bardziej forsowne odcinki ze względu na zwichniętą nogę. Mam nadzieję, że w ciągu kilku dni wróci do formy, jak się później okaże – bardzo się pomyliłem. Na horyzoncie pojawiają się pierwsze chmury, co nie wróży zbyt optymistycznie, więc pomykamy w dół.
Drugim dzisiejszym punktem jest Schronisko Chata Wuja Toma na Przełęczy Karkoszczonka. Żółty szlak wychodzi ze skrzyżowania w Szczyrku. Co bardziej leniwi mogą podjechać do Biłej w górę i tam rozpocząć wędrówkę. Należy minąć strumień, przejść przez most i ruszyć w górę nieco stromym podejściem, miejscami wybetonowanym. Po kilkunastu minutach marszu w dobrym tempie stajemy u wrót hacjendy na wysokości 729m. Chata jest bardzo klimatyczna, chociaż bardziej przypomina duże miejsce na popas i pikniki niż górskie schronisko. Wokół ławy i parasole, ale to chyba nieodłączny klimat Beskidów. Zaczyna grzmieć i uciekamy powoli w dół. Gdy docieramy do samochodu dopadają nas pierwsze krople deszczu.
29.07 – wtorek – Bielsko – Szyndzielnia – Klimczok
To jeden z tych szlaków, które przeszedłem niewiadomą ilość razy, ale zawsze do niego wracam. Scenariusz jak zawsze. Najpierw tor bobslejowy na Dębowcu, później spacer do schroniska. O zgrozo zbudowano tutaj wyciąg krzesełkowy, na plac zabaw dla dzieci. Kilka kroków dalej i lądujemy w dolnej stacji kolejki gondolowej. Tutaj jak zwykle bez tłumów i czekania w kolejce po bilet. Po kilku minutach jedziemy wagonikiem do góry. W dole biegnie niebieski i czerwony szlak, ale wielkich tłumów na nich nie widać pomimo, iż pogoda dopisuje. Noga nadal nie w formie, więc tempo mam raczej opłakane. Najpierw podchodzimy do schroniska na Szyndzielni i dalej czerwonym szlakiem, do dużo sympatyczniejszego i cieplejszego schroniska pod Klimczokiem. Słońce przypieka, ludzie siedzą leniwie przed budynkiem lub szwędają się po okolicy. Polecam szlak zejściowy do Szczyrku, którym niegdyś, zimą w całkowitej ciemności schodziłem do miasta.
Basen niestety dzisiaj nieczynny, a w taki dzień byłby wskazany! Spacerowa trasa, ale w drodze powrotnej ból lewej nogi daje mi się we znaki pomimo, iż mam dwa kije trekkingowe. Popołudnie i tradycyjnie zaczynają napływać ciężkie ołowiane chmury. Czym prędzej w dół i znowu w ostatniej chwili przed deszczem chronimy się w samochodzie. Leje! To chyba tradycja tego lata, że po 14 pada!
30.07 – środa – Wisła – Istebna – Koniaków
Od rana pogoda bardzo sympatyczna, ale tak jest każdego dnia. Jedziemy do Wisły, na moment przystanek na Przełęczy Salmopolskiej i Białym Krzyżu, gdzie bardzo fajnie pomyka się zimą na nartach i zjazd do Wisły. Na początek krzesełkami do góry na skocznię w Malince. Ludzi sporo, jacyś zawodnicy skaczą na igielicie, więc i gapiów pod dostatkiem. Gorąco. Z tarasu rozciąga się rozległy widoczek na Beskidy – chmury na razie nie przeszkadzają i jest pięknie. Kolejny postój przy parku linowym, aby Małgosia pobrykała sobie nieco na linach. Celem dnia jest dla mnie wizyta w domu Jerzego Kukuczki w Istebnej, gdzie żona naszego wybitnego himalaisty prowadzi swoistą izbę pamięci z pamiątkami po himalajskich wyprawach Jerzego. Rozpoczynam podjazd pod Kubalonkę, gdzie niegdyś zdechł nam autobus i poważnie zastanawialiśmy się czy nie popchnąć – może zaskoczy. Ale jakoś się obeszło.
W Istebnej wcale nie tak łatwo odnaleźć dom państwa Kukuczków. Docieram pod kościół, gdzie widzę punkt informacji turystycznej. Niestety muszę udać się do niego po poradę, bo sam nie znajdę tego miejsca. Bardzo sympatyczna pani jaśnie oświeciła mnie, iż muszę cofnąć się do stacji benzynowej a następnie należy skręcić na Wilcze i przy pierwszym rozjeździe skręcić w prawo. Później jak zaobserwowałem są już niewielkie znaki kierujące do izby. Od rozstaju dróg jeszcze około 2-3 km i docieramy do niskiego domu. (Istebna Wilcze 340). Tutaj żona pana Jerzego Kukuczki oprowadza nas po izbie, pokazując pamiątki po himalajskich wyprawach męża: medale, pierwsze czekany, haki, chorągiewki po zdobyciu Korony Himalajów itp., itd. Chwilę porozmawialiśmy o ostatnich wyczynach Polaków i kontrowersjach po wyprawie na Broad Peak. Dziękujemy serdecznie, robimy kilka fotek w tym niebanalnym miejscu i wracamy do Istebnej, aby odwiedzić Jaworzynkę i trójstyk granic Polski, Czech i Słowacji.
Pamiętam doskonale mój pierwszy trójstyk w Bieszczadach, gdy w piachu i upale gnaliśmy na Kremenaros. Doszliśmy wtedy do niewielkiej polany, gdzie znajduje się granitowy znak trzech granic. W Istebnej na skrzyżowaniu należy jechać prosto w dół i dotrzeć do miejsca zwanego Trzycatek, gdzie koło pętli autobusowej opodal kościoła można zostawić swoje wozidlo. Koło przystanku znajdują się wyraźne oznaczenia zielonego szlaku prowadzącego w dół, około 1km, do styku granic. Idąc cały czas delikatnie w dół, już z daleka widać wiatę oraz charakterystyczne marmurowe obeliski graniczne. Oczywiście każde państwo posiada swój oddzielny, nieco oddalone od siebie, czym jestem trochę zdziwiony. Czyżby granice nie schodziły się w jednym punkcie? O ile Polski i Czeski kamień są niemal obok siebie o tyle Słowacki znajduje się po drugiej stronie mostu i nieco trzeba podejść pod górkę, aby się z nim sfotografować. Z tego można wnioskować, że istnieje tutaj pas ziemi niczyjej, nienależący do żadnego z państw?! Droga powrotna jest już nieco pod górkę, ale panorama Beskidów wynagradza trud deptania asfaltem. Na koniec Koniaków, tylko chwila na wizytę w bacówce i dalej obiad pod Ochodzitą. Z tarasu rozciąga się piękny widok na wyższą, czeską stronę Beskidów i inne masywy górskie. Koniaków to jedno z tych moich miejsc, gdzie spędziłem wiele czasu i wiele fajnych rzeczy się tutaj wydarzyło. Min. mój pierwszy bieg górski, po którym o mało co nie zszedłem z tego świata. Medal z tego biegu jest nadal jednym z najwartościowszych w kolekcji moich biegowych blach. Niestety czas ucieka i przez Koczy Zamek, Milówkę i Węgierską Górkę wracamy do Szczyrku. Trasa ładna widokowo w swojej górnej części.
31.07 – czwartek – Czantoria
Czantorię po raz pierwszy odwiedziłem dokładnie 10 lat temu. Wtedy padało i dzisiaj także nad głowami wiszą ciężkie ołowiane chmury. Przez Wisłę jedziemy do Ustronia, aby zamontować się na wyciąg. Już z daleka widać słynne klocowate, betonowe sanatoria, relikt minionej epoki, gdzie socrealizm wepchnięto nawet w góry. Pogoda raczej nie zamierza się poprawić, jest chłodno i siąpi deszcz. Decydujemy jednak, że wjedziemy do góry. 10 lat temu też tak było i później pogoda się znacznie poprawiła liczę, że dzisiaj będzie podobnie i duchy gór nad nami czuwają. Kupujemy bilety i w górę. Im wyżej tym zimniej i bardziej pada. Na górnej stacji szybko chowamy się do jakiegoś baru opodal lasu, czekając, aż przestanie. Do szczytu mamy około kilometra czerwonym szlakiem. Niecałe pół godzinki z buta. Czekamy i czekamy. W końcu ruszamy. W lesie mamy piękny teatr mgieł, spowijających okoliczne drzewa. Muszę przyznać, że wygląda to klimatycznie. W końcu jesteśmy na Czantorii Wielkiej, drobne 995m, ale znów nie mam żadnego widoku ze szczytu. Znaki pokazują, iż idąc niebieskim szlakiem w prawo, po stronie czeskiej znajduje się jakieś schronisko. Dystans to niewielki, lekko w dół, więc idziemy. Widoczność praktycznie żadna, może 5 metrów i idzie się jak w malignie. W końcu po ponad pół godzinie dreptania, rysuje się niewyraźny kontur jakiegoś budynku. Tak to właśnie owo schronisko. Dosyć klimatyczna, niewysoka chata, kury biegające wokół. Wewnątrz jakieś konne akcesoria, nie zawsze najwyższych lotów. Ale można tu skonsumować hranolki z wyprażanym serem, a to kwintesencja czeskich schronisk górskich. Za oknem mgła zaczyna ustępować i przekradają się przez chmury pierwsze promienie słońca. Świat od razu wygląda inaczej. Kilka zdjęć przed schroniskiem i wracamy na Czantorię. Drogę powrotną pokonujemy analogowo wyciągiem do Ustronia. Po południu zachodzimy do Gołębiewskiego w Wiśle na basen. Dżungla pełna ludzi – kicha.
02.08 – sobota – Popradske Pleso
Miejsce to odwiedziłem jedyny i ostatni raz równo 20 lat temu. Od rana zapowiada się piękna i słoneczna pogoda. Jak się później okazało najpiękniejsza z całego wyjazdu. Ponieważ mamy kwaterę w Białce Tatrzańskiej, przez przejście graniczne w Jurgów/Podspady dostajemy się na terytorium Tatr Wysokich i zmierzamy w stronę Strbskiego Plesa, czyli powtórka z ubiegłego roku. Skręcamy z drogi 537 w stronę stacji kolejki Popradske Pleso. Naprzeciwko stacji znajduje się parking. Pomimo wczesnej pory samochodów niemal po horyzont. Opłata za parkowanie 6 euro. Wepchnąłem się gdzieś między krzakami. W dodatku muszę szukać parkingowego, aby zdobyć niezbędny kwit. W końcu udaje mi się i to za obniżoną cenę. Ruszamy asfaltową cepostradą do złudzenia przypominającą naszą drogę do Moka. Po około godzinie niemęczącej wędrówki zielonym szlakiem docieramy do jeziora. Po drodze jeszcze wizyta na symbolicznym cmentarzu pod Osterwą i idziemy do schroniska. Obok głównego, które pamiętam z poprzedniej wyprawy, pojawił się jeszcze jeden budynek, który przypomina restaurację i nim jest. Wszędzie pełno ludzi, w końcu sobota. Jemy obiad, kila fotek na okoliczne szczyty. Pogoda dopisuje, więc widoki także. Zwichnięta noga nie pozwala mi dzisiaj na żadne wyjście wyżej. Tym samym szlakiem wracamy do samochodu.
31.07 – czwartek – Czantoria
Czantorię po raz pierwszy odwiedziłem dokładnie 10 lat temu. Wtedy padało i dzisiaj także nad głowami wiszą ciężkie ołowiane chmury. Przez Wisłę jedziemy do Ustronia, aby zamontować się na wyciąg. Już z daleka widać słynne klocowate, betonowe sanatoria, relikt minionej epoki, gdzie socrealizm wepchnięto nawet w góry. Pogoda raczej nie zamierza się poprawić, jest chłodno i siąpi deszcz. Decydujemy jednak, że wjedziemy do góry. 10 lat temu też tak było i później pogoda się znacznie poprawiła liczę, że dzisiaj będzie podobnie i duchy gór nad nami czuwają. Kupujemy bilety i w górę. Im wyżej tym zimniej i bardziej pada. Na górnej stacji szybko chowamy się do jakiegoś baru opodal lasu, czekając, aż przestanie. Do szczytu mamy około kilometra czerwonym szlakiem. Niecałe pół godzinki z buta. Czekamy i czekamy. W końcu ruszamy. W lesie mamy piękny teatr mgieł, spowijających okoliczne drzewa. Muszę przyznać, że wygląda to klimatycznie. W końcu jesteśmy na Czantorii Wielkiej, drobne 995m, ale znów nie mam żadnego widoku ze szczytu. Znaki pokazują, iż idąc niebieskim szlakiem w prawo, po stronie czeskiej znajduje się jakieś schronisko. Dystans to niewielki, lekko w dół, więc idziemy. Widoczność praktycznie żadna, może 5 metrów i idzie się jak w malignie. W końcu po ponad pół godzinie dreptania, rysuje się niewyraźny kontur jakiegoś budynku. Tak to właśnie owo schronisko. Dosyć klimatyczna, niewysoka chata, kury biegające wokół. Wewnątrz jakieś konne akcesoria, nie zawsze najwyższych lotów. Ale można tu skonsumować hranolki z wyprażanym serem, a to kwintesencja czeskich schronisk górskich. Za oknem mgła zaczyna ustępować i przekradają się przez chmury pierwsze promienie słońca. Świat od razu wygląda inaczej. Kilka zdjęć przed schroniskiem i wracamy na Czantorię. Drogę powrotną pokonujemy analogowo wyciągiem do Ustronia. Po południu zachodzimy do Gołębiewskiego w Wiśle na basen. Dżungla pełna ludzi – kicha.
02.08 – sobota – Popradske Pleso
Miejsce to odwiedziłem jedyny i ostatni raz równo 20 lat temu. Od rana zapowiada się piękna i słoneczna pogoda. Jak się później okazało najpiękniejsza z całego wyjazdu. Ponieważ mamy kwaterę w Białce Tatrzańskiej, przez przejście graniczne w Jurgów/Podspady dostajemy się na terytorium Tatr Wysokich i zmierzamy w stronę Strbskiego Plesa, czyli powtórka z ubiegłego roku. Skręcamy z drogi 537 w stronę stacji kolejki Popradske Pleso. Naprzeciwko stacji znajduje się parking. Pomimo wczesnej pory samochodów niemal po horyzont. Opłata za parkowanie 6 euro. Wepchnąłem się gdzieś między krzakami. W dodatku muszę szukać parkingowego, aby zdobyć niezbędny kwit. W końcu udaje mi się i to za obniżoną cenę. Ruszamy asfaltową cepostradą do złudzenia przypominającą naszą drogę do Moka. Po około godzinie niemęczącej wędrówki zielonym szlakiem docieramy do jeziora. Po drodze jeszcze wizyta na symbolicznym cmentarzu pod Osterwą i idziemy do schroniska. Obok głównego, które pamiętam z poprzedniej wyprawy, pojawił się jeszcze jeden budynek, który przypomina restaurację i nim jest. Wszędzie pełno ludzi, w końcu sobota. Jemy obiad, kila fotek na okoliczne szczyty. Pogoda dopisuje, więc widoki także. Zwichnięta noga nie pozwala mi dzisiaj na żadne wyjście wyżej. Tym samym szlakiem wracamy do samochodu.
04.08 – poniedziałek – Pieniny – Sedlo Cerla 606m
Pogoda od rana nie najgorsza, jedziemy do Sromowców, aby złapać spływ Dunajcem po słowackiej stronie. Pomimo euro, nadal tańszy niż po polskiej stronie – ot fenomen! Okropnie gorąco, co zwiastuje niechybnie popołudniową burzę. Z reguły większość turystów odwiedza Czerwony Klasztor, popijając browca i wraca nowym mostem do Polski z buta.
Proponuję niewielki, ale ładny widokowo, około 30 minutowy szlak. Z klasztoru należy pójść drogą asfaltową, minąć parking i przystanek autobusowy a następnie wejść na szlak odchodzący od drogi w lewą stronę pod górę. Są tam wyznakowane dwa kolory niebieski oraz czerwony. Bez znaczenia którym pójdziesz ponieważ jeden jest pieszy, drugi rowerowy i oba prowadzą w to samo miejsce. Na przełęcz zwaną Sedlo Cerla, skąd rozciąga się widok nie tylko na Trzy Korony i fragment przełomu Dunajca, ale także na Tatry. Zarówno polskie jak i słowackie. Przy dobrej pogodzie widok warty fatygi. Jest niesamowicie gorąco, robactwo z pobliskich łąk gryzie niemiłosiernie. Na horyzoncie pojawiają się chmury – kilka fotek i trzeba uciekać, szczególnie, że tempo mam raczej niezbyt szybkie. Gdy wracam do Czerwonego Klasztoru, jest już pochmurno, komary wściekle atakują. Po południu, gdy jadę do Krościenka i Szczawnicy zdrowo pada. Zachodzę na chwilę do schroniska PTK na Orlicy, aby przeczekać opady.
07.08 – czwartek – Hrebienok – Chata Zamkovskeho
Na Hrebienoku byłem kilkakrotnie, ale chatę nawiedziłem 20 lat temu w drodze na Łomnicę. Może czas zobaczyć co się zmieniło. Jak się okaże są to zmiany istotne i nie koniecznie na lepsze.
Przejściem w Jurgowie i drogą 537 docieramy do Tatrzańskiej Łomnicy. Wszędzie pełno samochodów, że nie ma gdzie igły wcisnąć. Słowacy szybko uczą się zdzierstwa i za każde miejsce postojowe trzeba zapłacić co najmniej kilka euro. Dalej kolejką terenową na Hrebienok. Pochmurnie i bez widoków ale za to ciepło.
Gdy wysiadamy mam wrażenie, że czas się zatrzymał i wszystko wygląda tak jak przed laty. Dwa kroki do Bilikowej Chaty. Trochę ludzi, ale tutaj także bez większych zmian. Zamiast typowej chaty - hotel górski. Schodzimy na dół do dolinki wodospadów. Co od razu uderza to uschnięte drzewa wokół. Może to skutek wielkiej wichury sprzed lat. Jestem pewien, ze świerki nad wodą były pięknie zielone – dziś są cieniem tamtych, które zapamiętałem. Ruszam do góry, do Chaty Zamkovskeho nieco ponad godzinę z buta. Po kilkunastu minutach docieram do Rainerowej Chaty. Odbudowanego pierwszego schroniska w tej dolinie, które zostało ponownie wzniesione i udostępnione. Na mojej mapie o dziwo już jest – a nie jest ona najnowsza. Sporo ludzi popijających głównie różne trunki i poczciwą herbatę. Nie mam zbyt wiele czasu, więc zabieram stempel i wzdłuż wodospadów zielonym, następnie niebieskim szlakiem zaczynam mozolne podejście do góry. Ludzi sporo, no ale to w końcu Magistrala Tatrzańska. Zaczyna padać i robi się ślisko, chłodno i nieprzyjemnie. Kilka mostów, podejść i staję przed Chatą Zamkovskeho. Chatka taka jak przed laty, wyraźnie odnowiona, robiąca sympatyczne wrażenie. Na chwilę wygląda słońce, robi się ciepło. Dobry moment na zrobienie zdjęcia. Ludzi full, więc nie ma co marzyć, aby coś ciepłego skonsumować w środku. Chwila odpoczynku, rzut oka na okoliczne szczyty, nieco spowite obłokami, i droga powrotna w dół tym samym szlakiem. Tym razem łatwiej i szybciej.
08.08 – piątek – Gorce – Turbacz
Od rana pada i pogoda przypomina listopad a nie wakacje. Jadę do Nowego Targu. Samochód stawiam na parkingu naprzeciw kościoła św. Anny i zaczynam podejście do schroniska szlakiem niebieskim w kierunku Bukowiny Obidowskiej. Początkowo szlak wiedzie pośród domów, aby dosyć stromo wbić się w las. Dużo błota po nocnych opadach, kije trekkingowe stają się bardzo pomocne. Po godzinie 15 minutach wychodzę na duża, rozległa polanę zwaną Bukowiną Obidowską. Widać tutaj sporo amatorów jagód, szabrujących po krzakach. Idę już nieco łagodniej wzdłuż czarnego szlaku, który ma dochodzić bezpośrednio do schroniska. Mijam Bukowinę Miejską i na moment zatrzymuję się przy kaplicy. Szaro i ponuro, tylko czasami mam prześwit na Jezioro Czorsztyńskie, gdy promienie słońca nieco przebiją się przez chmury.
Dopiero przed samym schroniskiem mijam dwóch turystów. Teraz zdaję sobie sprawę, że po drodze nie minąłem nikogo. Ani jednego człeka - środek wakacji na Turbacz nikt nie idzie – coś pięknego! Gdy dochodzę do schroniska słońce przebija się przez ciężkie chmury. Z okien schroniska widać szeroki, gorczańskie polany, które muszę przyznać mają swój urok. Chwila odpoczynku i można nacieszyć się widokiem na jezioro. Gdzieś tam w dali Pieniny majaczą pośród mgieł. Jest coraz cieplej i z biegiem dnia chmury gdzieś giną. Na chwilę siadam przed schroniskiem. Ciepło. Czas niestety na odwrót. Aby nie deptać tego samego szlaku wybieram zejście zielonym przez Bukowinę Waksmudzką. Miejscami szlak słabo oznakowany i muszę pytać się ludzi dokąd iść. Bywają odcinki wcale nie oznakowane. W pewnym momencie gubię szlak i idę ogromnym błockiem taplając się niemal w brudnej wodzie. Ostro w dół, ale w końcu wychodzę od strony Oleksówki i asfaltem docieram wprost do swojego samochodu opodal kościoła.
Od rana pada i pogoda przypomina listopad a nie wakacje. Jadę do Nowego Targu. Samochód stawiam na parkingu naprzeciw kościoła św. Anny i zaczynam podejście do schroniska szlakiem niebieskim w kierunku Bukowiny Obidowskiej. Początkowo szlak wiedzie pośród domów, aby dosyć stromo wbić się w las. Dużo błota po nocnych opadach, kije trekkingowe stają się bardzo pomocne. Po godzinie 15 minutach wychodzę na duża, rozległa polanę zwaną Bukowiną Obidowską. Widać tutaj sporo amatorów jagód, szabrujących po krzakach. Idę już nieco łagodniej wzdłuż czarnego szlaku, który ma dochodzić bezpośrednio do schroniska. Mijam Bukowinę Miejską i na moment zatrzymuję się przy kaplicy. Szaro i ponuro, tylko czasami mam prześwit na Jezioro Czorsztyńskie, gdy promienie słońca nieco przebiją się przez chmury.
Dopiero przed samym schroniskiem mijam dwóch turystów. Teraz zdaję sobie sprawę, że po drodze nie minąłem nikogo. Ani jednego człeka - środek wakacji na Turbacz nikt nie idzie – coś pięknego! Gdy dochodzę do schroniska słońce przebija się przez ciężkie chmury. Z okien schroniska widać szeroki, gorczańskie polany, które muszę przyznać mają swój urok. Chwila odpoczynku i można nacieszyć się widokiem na jezioro. Gdzieś tam w dali Pieniny majaczą pośród mgieł. Jest coraz cieplej i z biegiem dnia chmury gdzieś giną. Na chwilę siadam przed schroniskiem. Ciepło. Czas niestety na odwrót. Aby nie deptać tego samego szlaku wybieram zejście zielonym przez Bukowinę Waksmudzką. Miejscami szlak słabo oznakowany i muszę pytać się ludzi dokąd iść. Bywają odcinki wcale nie oznakowane. W pewnym momencie gubię szlak i idę ogromnym błockiem taplając się niemal w brudnej wodzie. Ostro w dół, ale w końcu wychodzę od strony Oleksówki i asfaltem docieram wprost do swojego samochodu opodal kościoła.
Wieczorem pogoda się poprawiła, więc idziemy na Kotelnicę Białczańską. Pomimo, iż to typowy zimowy stok narciarski, latem można sobie podejść na górę lub ewentualnie podjechać wyciągiem, który jeździ do godziny 18:00. Jest tutaj jakaś sympatyczna kafejka i całkiem przyjemny plac zabaw dla dzieci. Za to widoczek od Tatr Wysokich, przez Trzy Korony w Pieninach po pasmo Gorców. Widoczność piękna!
Moja zwichnięta noga niezbyt pozwoliła mi pochodzić w tym roku i praktycznie nie zaliczyłem żadnej wyższej miejscówki. Ale też pogoda była skrajnie daleka od ideału, a jak wiadomo to ona rozdaje karty w górach. Nie zmienia to faktu, że pozostaje jeszcze wiele miejsc do odkrycia ...