10 - 14.10.2013 Ukraina - Żółkiew - Lwów - Zamość
12 października - sobota - Żółkiew - Lwów
Po całonocnej jeździe, pochmurnym rankiem przekraczamy granicę. Jak zwykle formalności ciągną się dosyć długo, pomimo niewielkiej kolejki. Po minięciu granicy mam wrażenie, ze przenosimy się do innego świata. Od mojej ostatniej wizyty na Ukrainie minęło prawie 10 lat, mam wrażenie, że czas tutaj się zatrzymał miejscu. Pierwszy przystanek po stronie Ukraińskiej to Żółkiew. Żółkiew została założona w 1597 przez hetmana polnego koronnego Stanisława Żółkiewskiego. Miasto wraz z zamkiem zaprojektował Paweł Szczęśliwy. Była miastem prywatnym, zapewne za Żółkiewskiego święciła swoje triumfy, dzisiaj raczej wygląda blado. Może to klimat szarej jesieni. Na pierwszy plan wybija się kolegiata św. Wawrzyńca Męczennika. Okazała budowla przy samym rynku, w krypcie której znajduje się sarkofag Żółkiewskiego. Budowla odrestaurowana i dobrze zachowana dzięki datkom Polaków odwiedzających to miejsce. Obok przy rynku ładne odnowiony fronton Zamku Sobieskich, niestety po wejściu na dziedziniec – ruina. Obok dzieci żebrzący o pieniądze. Docieramy do Lwowa. Szary, pochmurny dzień. Na początek Katedra św. Jura. Ponieważ jest sobota mamy całą kawalkadę ślubów. Ciężko dziś dostać się do wnętrza, aby zobaczyć ikonostas, ale świątynia dobrze zachowana robi wrażenie swoją konstrukcją. Następnie zjazd na dół na Stare Miasto. Nic nie pamiętam z ostatniego mojego pobytu. Część kamienic odrestaurowano i prezentują się dziś bardzo okazale np. kamienice: Bandinellich, Wilczkowska, Czarna, Baczewskich i wiele innych. Nie ma problemów z wymianą polskich pieniędzy w centrum, kantorów jest dosyć dużo i Polaków jest sporo. Niestety nie uświadczyłem czebureków, które całkowicie zniknęły z centrum Lwowa - a szkoda, były smaczkiem miasta i kultury kresów wschodnich. Bardzo dużo tutaj młodych par, robiących sobie ślubne sesje zdjęciowe. W centrum na pierwszy rzut oka widać piękne kobiety, może to oklepany truizm, ale naprawdę są widoczne i robią wrażenie swoim stylem i umiejętnością ubierania. Praktycznie są wszędzie. Po chwili przerwy katedra Ormiańska, jedno z magicznych miejsc miasta i moich ulubionych. Przez długie stulecia swojej historii Lwów był domem dla wielu grup etnicznych, które wzbogacały jego kulturowy krajobraz. Dzisiaj tłum, ale warto pozostać chwilę dłużej, aby posmakować klimatu miejsca. Półmrok, malowidła ścienne, złocenia kopół - piękny klimat wschodu. Obok katedry ormiańskiej znajduje się niewielki rynek, na którym sprzedaje się bibeloty i inne pamiątki związane z Ukrainą. Niektóre bardzo fajne inne bardzo tandetne, ale można wybrać sobie coś ciekawego i oryginalnego. Następnie runda po mieście autobusem. Ciekawostka – na pięknym dworcu kolejowym zniknął wielki napis "Lwów", natomiast pojawił się równie wielki – "Dworzec". Tak gdyby ktoś nie wiedział, gdzie się znalazł. Budynek może być wzorem dla wielu naszych, polskich dworców kolejowych, które nie dorastają mu do pięt.
Po całonocnej jeździe, pochmurnym rankiem przekraczamy granicę. Jak zwykle formalności ciągną się dosyć długo, pomimo niewielkiej kolejki. Po minięciu granicy mam wrażenie, ze przenosimy się do innego świata. Od mojej ostatniej wizyty na Ukrainie minęło prawie 10 lat, mam wrażenie, że czas tutaj się zatrzymał miejscu. Pierwszy przystanek po stronie Ukraińskiej to Żółkiew. Żółkiew została założona w 1597 przez hetmana polnego koronnego Stanisława Żółkiewskiego. Miasto wraz z zamkiem zaprojektował Paweł Szczęśliwy. Była miastem prywatnym, zapewne za Żółkiewskiego święciła swoje triumfy, dzisiaj raczej wygląda blado. Może to klimat szarej jesieni. Na pierwszy plan wybija się kolegiata św. Wawrzyńca Męczennika. Okazała budowla przy samym rynku, w krypcie której znajduje się sarkofag Żółkiewskiego. Budowla odrestaurowana i dobrze zachowana dzięki datkom Polaków odwiedzających to miejsce. Obok przy rynku ładne odnowiony fronton Zamku Sobieskich, niestety po wejściu na dziedziniec – ruina. Obok dzieci żebrzący o pieniądze. Docieramy do Lwowa. Szary, pochmurny dzień. Na początek Katedra św. Jura. Ponieważ jest sobota mamy całą kawalkadę ślubów. Ciężko dziś dostać się do wnętrza, aby zobaczyć ikonostas, ale świątynia dobrze zachowana robi wrażenie swoją konstrukcją. Następnie zjazd na dół na Stare Miasto. Nic nie pamiętam z ostatniego mojego pobytu. Część kamienic odrestaurowano i prezentują się dziś bardzo okazale np. kamienice: Bandinellich, Wilczkowska, Czarna, Baczewskich i wiele innych. Nie ma problemów z wymianą polskich pieniędzy w centrum, kantorów jest dosyć dużo i Polaków jest sporo. Niestety nie uświadczyłem czebureków, które całkowicie zniknęły z centrum Lwowa - a szkoda, były smaczkiem miasta i kultury kresów wschodnich. Bardzo dużo tutaj młodych par, robiących sobie ślubne sesje zdjęciowe. W centrum na pierwszy rzut oka widać piękne kobiety, może to oklepany truizm, ale naprawdę są widoczne i robią wrażenie swoim stylem i umiejętnością ubierania. Praktycznie są wszędzie. Po chwili przerwy katedra Ormiańska, jedno z magicznych miejsc miasta i moich ulubionych. Przez długie stulecia swojej historii Lwów był domem dla wielu grup etnicznych, które wzbogacały jego kulturowy krajobraz. Dzisiaj tłum, ale warto pozostać chwilę dłużej, aby posmakować klimatu miejsca. Półmrok, malowidła ścienne, złocenia kopół - piękny klimat wschodu. Obok katedry ormiańskiej znajduje się niewielki rynek, na którym sprzedaje się bibeloty i inne pamiątki związane z Ukrainą. Niektóre bardzo fajne inne bardzo tandetne, ale można wybrać sobie coś ciekawego i oryginalnego. Następnie runda po mieście autobusem. Ciekawostka – na pięknym dworcu kolejowym zniknął wielki napis "Lwów", natomiast pojawił się równie wielki – "Dworzec". Tak gdyby ktoś nie wiedział, gdzie się znalazł. Budynek może być wzorem dla wielu naszych, polskich dworców kolejowych, które nie dorastają mu do pięt.
13 października - niedziela - Lwów
Od rana pogoda się nie poprawia szaro i ponuro. Dzisiaj na początek Cmentarz Łyczakowski. Ruszamy na tyle wcześnie, że udaje się wejść jeszcze przed wszędobylskimi tłumami. Najpierw cmentarz Orląt Lwowskich, następnie reszta cmentarza, czyli wszyscy nasi wielcy Polacy, którzy przez setki lat mieszkali w tym mieście. Podczas wojny w tragicznym położeniu miasta liczył się każdy żołnierz, dlatego w szeregach obrońców znaleźli się nawet 13 i 14-letni gimnazjaliści. Wielu z nich poległo bohaterską śmiercią. Ile razy tutaj jestem nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Polacy zbudowali wszystko co najwartościowsze w tym mieście. W końcu była to stolica Galicji i siedziba sejmu prowincjonalnego, którego przedstawiciel zasiadał w Wiedniu. Niestety to echa minionej przeszłości. Przychaczyłem tutaj starego „Łaza” w wersji ciężarowej – prawdziwy zabytek techniki a tutaj nadal funkcjonują na ulicach. Kolejne miejsce to Park Wysoki Zamek. Tutaj tłumy już ostro atakują i nie ma swobody w przemykaniu do góry. W końcu jesteśmy na kopcu Unii Lubelskiej. Główny punkt widokowy na całe miasto. Widoczność nienajlepsza, więc gór nie zobaczymy. Dalej kościół bernardynów, arsenał miejski, dzielnica żydowska. Następnie katedra łacińska i wizyta w fabryce czekolady. Trochę wymuszona padającym deszczem, ale miejsce warte odwiedzenia. Następnie pomnik Mickiewicza i Corso czyli Wały Hetmańskie i Uniwersytet. Centralną budowlą Prospektu Swobody jest oczywiście budynek Opery. Dawniej Teatr Miejski, w dwudziestoleciu międzywojennym Teatr Wielki. Zaprojektowany przez prof. Zygmunta Gorgolewskiego. Jest to nie tylko dziełem sztuki architektonicznej, ale i rzeźby i malarstwa. Reprezentuje także eklektyzm w sztuce, obfituje w dekoracje malarskie i rzeźbiarskie nawiązujące do sztuki teatralnej. Koniecznie należy wejść do środka i zobaczyć jaki wystrój sobą reprezentuje. O ile fasada robi wrażenie, to wnętrza potrafią zadziwiać swoją urodą, rozmachem i kapiącym złotem. Polecam! Wchodząc, już klatka schodowa robi wrażenie, co pokazuję na poniższych zdjęciach. Idąc Prospektem Swobody skręć w ulicę Gródecką, znajduje się tam sklep muzyczny z tanimi płytami. Wybór spory, ceny bardzo atrakcyjne, sam zakupiłem kilka i można dostać oryginalne płytki z mp3. Odnośnie handlu, sieć sklepów „Arsen”, dobrze zaopatrzona i niedroga.
14 października - poniedziałek - Zamość
Dzień odwrotu do Polski. Na granicy jak zwykle postój. Tym razem Polscy celnicy szukają wielkiego przemytu. Nic z tego, nikt nic nie ma. Ruszamy do Zamościa. Po przekroczeniu granicy znowu mam wrażenie, iż wjechaliśmy do innej strefy cywilizacyjnej. Miasto za sprawą unikalnego zespołu architektoniczno-urbanistycznego Starego Miasta bywa nazywany "Perłą Renesansu", "Miastem Arkad" i "Padwą Północy". Miasto prywatne rodziny Zamojskich. Zaprojektowany jako miasto idealne. Niestety pogoda znowu nie dopisuje - szaro i pochmurnie. Docieramy po 9 rano. Wszystko jeszcze pozamykane, pusto, cicho i spokojnie. Czas na poranną kawę w jednej z miejscowych kafejek, spoglądając na tutejszy ratusz. Następnie katedra Zmartwychwstania Pańskiego i św. Tomasza Apostoła i synagoga. Na koniec spaceru po Starym Mieście, dom gdzie niegdyś mieszkał Marek Grechuta. W drodze powrotnej jeszcze rzut oka na zamek w Lublinie. Ciekawa budowla i zawsze robi na mnie wrażenie.