2.02 - 9.02.2012 Maroko - Agadir

2 lutego – czwartek – Warszawa - Agadir

O szóstej z minutami wysiadamy z pociągu na centralnym. Noc minęła w miarę spokojnie pomimo, dokuczającego mrozu dochodzącego do -30 st C. Wychodzę przed budynek na poszukiwaniu naszego przystanku autobusowego. Temperatura -28 st.C. Ciężko w takich warunkach w ogóle oddychać i normalnie funkcjonować. Nie wychodzimy i czekamy w kawiarni do 8:30. Najbliższym autobusem ulatniamy się na lotnisko. Piękne słońce za oknem niestety nie idzie w parze z temperaturą. Docieramy do terminalu. Krótki odpoczynek i idziemy do odprawy pozbyć się ciężkich bagaży i na lekko przechodzimy do kolejnych kontroli. Jak zwykle czepiają się do przesady. Ludzie muszą zdejmować buty i iść na boso, aby przejść bramki. W końcu wsiadamy do samolotu i zaczynamy kołowanie. Znowu nie tak szybko. Nasz 737-800 jest na tyle zamarznięty, że jeszcze ponad pół godziny trwa odmrażanie skrzydeł i całego kadłuba samolotu. Około 11:30 startujemy. Zaczyna się monotonny, ponad 5,5h lot do Agadiru. Na pokładzie już nie dostaniecie jedzenia, kanapka z napojem prawie 30 zł – podłość ludzka nie zna granic – cytując klasyków. Około 16:00 miejscowego czasu lądujemy na niewielkim lotnisku w Agadirze. Maroko przywitało nas słońcem i temperaturą +27 stopni. Co za miła odmiana. Wypełniamy deklaracje i czekamy na bagaż. W końcu jest. Zabieramy plecaki na wózek i do autobusu. Czekamy. Po pewnym czasie okazuje się, że wziąłem plecak jakiejś kobiety i zaniosłem go spokojnie do swojego autobusu. Szybko wyjaśniamy pomyłkę i wracam na lotnisko po mój plecak. Tutaj okazuje się, że zgubiono naklejkę lotniskową z Warszawy i spisano już protokół zagubienia bagażu. Prawie pół godziny trwa odwijanie sprawy i w końcu ląduję w autobusie. Ruszamy do hotelu Le Tivoli. Na miejsce docieramy późnym popołudniem po około 45 minutach jazdy. Jest ciepło wieje lekki wiatr od oceanu.
 
3 lutego – piątek – Agadir

To stosunkowo nowe, turystyczne miasto. Po dużym trzęsieniu ziemi w 1960 roku, Agadir został pozbawiony swojej Medyny. Miasto zaczęto dobudowywać od niemal zera. Dzisiaj prezentuje się bardzo okazale. Jest oczywiście część przeznaczona dla turystów, oraz część dla tubylców. Nawet sam król Maroka pozwolił sobie na wybudowanie tutaj swoich dwóch pałaców. Nie dostaniesz się do żadnego z nich – oba są pilnie strzeżone przez armię ludzi. Nad samym oceanem i szeroką plażą, znajduje się ponad 6 kilometrowy bulwar. Otoczony jest marmurowym, pofalowanym murem z zejściami na plażę. 10 kilometrów piaszczystych plaż oraz średnio 300 słonecznych dni w roku sprawia, że Agadir jest najpopularniejszą nadmorską miejscowością wypoczynkową w Maroku. Woda w oceanie na początku lutego ma około 20 stopni, więc spokojnie można popływać. Większość hoteli umiejscowionych jest przy bulwarze Muhammada V, biegnącym równolegle do plaży. Niektóre przesunięte są nieco do tyłu, co w niczym nie zmienia faktu, iż są umiejscowione dosyć blisko oceanu. Miasto ogólnie sprawia dosyć sympatyczne wrażenie wraz z górującą nad nim Kazbą czyli twierdzą. Na stoku góry ułożono napis – Allah, król, ojczyzna – w języku arabskim oczywiście. Dla efektu napis jest w nocy oświetlony halogenami i jest doskonale widoczny z wielu kilometrów.
W mieście znajduje się niewielkie zoo. Dojść można do niego bezpośrednio z bulwaru idąc w górę obok KFC, mijając po prawej stronie sieć automatów telefonicznych. Wstęp dla wszystkich jest darmowy. W dolnej części zoo znajdują się kangury, gazele, lamy, małpy, muflony. W górnej części w przeważającej większości ptaki, od najmniejszych do największych oraz najbardziej kolorowe papugi. Zdziwienie Europejczyków mogą budzić zwykłe kury, kaczki i gołębie, pozamykane w klatkach jako egzotyczne ptaki z Europy. No cóż za wiele ich w Afryce nie widać. Idąc do góry mijamy fontannę, po lewej stronie znajduje się duży plac zabaw dla dzieci. Ładnie położony i dobrze wyposażony. Wychodząc z zoo górnym wyjściem, natrafisz na kompleks handlowy. Skręcając lekko w prawo znajdziesz sklep o nazwie Uniprix. To tutaj głównie zaopatrują się turyści europejscy. Ceny są wywieszone przy produktach co pozwala bardzo zaoszczędzić czas. Po mieście jeździ cała masa taksówek, z reguły czerwone, stare Peugeoty. U nas takie w większości nie dostałyby przeglądu do poruszania się po ulicach. Tutaj żwawo pomykają we wszystkie możliwe strony. Taksówki mają inne ceny dla autochtonów oraz inne dla turystów – to standard. Jeżdżą maksymalnie zapełnione, ale można się nimi jako tako bezpiecznie przemieszczać. Należy się targować przed otwarciem drzwi, nie po wejściu do wozu. Po mieście można uzyskać cenę około 2,5 - 3 zł od osobę w przeliczeniu na polskie pieniądze.



4 lutego – sobota – Marrakesz

Po prawej stronie, przy wejściu do zoo znajduje się jedno z miejscowych biur turystycznych. Zdecydowaliśmy się wykupić w nim wycieczkę do Marrakeszu. Oczywiście ceny rzucane przez polskich pilotów to czysty obłęd i czeszą na tym niemiłosierną kasę od farajerów. Postanowiliśmy, nauczeni doświadczeniem poprzednich wyjazdów, pojechać z konkurencją. I opłaciło się. Wycieczkę wykupiliśmy za 1/3 ceny!
Wyruszamy ciemną nocą czyli punktualnie o 6 rano. Prawie godzinę kręcimy się po mieście zbierając klientów z innych hoteli. Do busa, którym jedziemy, w końcu wsiada całe międzynarodowe towarzystwo. Anglicy, Łotysze, Polacy. Powoli ruszamy, słońce wstaje nad górami Atlasu - zimno. Z Agadiru do Marakeszu nie ma linii kolejowej, więc nie można sie tam dostać pociągiem - pozostają wyłącznie cztery kółka. Mijamy wioski i z biegiem czasu zjeżdżamy na nową autostradę do Marrakeszu, która prowadzi wprost do centrum miasta. W połowie drogi postój – nadal zimno. Nic dziwnego autostrada prowadzi przez tereny górskie. Około godziny 10, docieramy do miasta. Tutaj dopiero widać typowy styl marokański. Pierwszym miejscem są ogrody przy willi Saint Laurenta. I tutaj spotykamy autobus z ludźmi z naszego hotelu. Ogladają te same miejsca co my, za 3 razy wyższa sumę. Ogrody robią wrażenie, mnogością roślin, bambusów i kaktusów. Sama willa też niczego sobie. Może się podobać, szczególnie, że zawiera dużo elementów mauretańskich. Dopiero po wyjściu z ogrodów zaczyna się ocieplać. Wzdłuż ulicy drzewa z pomarańczami. Rosną niemal wszędzie. Jedziemy do centrum. Tutaj dopiero widać prawdziwy, marokański kocioł. Wszechogarniający jazgot i hałas. Tłum dookoła.
Udajemy się do pałacu De La Bahia. Niegdyś był to pałac cesarski, trzykrotnej stolicy kraju. Dzisiaj wiele zgubił ze swojego dawnego uroku. Wciśnięty między budynki z daleka nie prezentuje się zbyt okazale, wewnątrz to coś innego. Dziedzińce i arabeski prezentują się klasycznie i widać tutaj kunszt dawnych mistrzów. Fontanny na dziedzińcach i wokół białe marmury, ale na tym koniec luksusów. Meble już dawno wywiedziono do królewskich pałaców. Wnętrza świecą pustkami.



Po wizycie w pałacu udajemy się na obiad i przed nami główny plac Marrakeszu czyli Dżemaa el-Fna. Ogromny plac na środku miasta, jest tutaj dosłownie wszystko, od fakirów, przez treserów małp po zaklinaczy kobr. Jeden wielki szał. Plac jest na tyle ogromny, iż masz wrażenie jakbyś trafił do innej dzielnicy. Wokół placu rozciąga się ogromny suk z niekończącym się labiryntem ulic, nie wiadomo dokąd prowadzących. Sam pobyt tutaj jest pewnego rodzaju doznaniem. Dla mnie przegięciem był dziadzio sprzedający na stoliku sztuczne szczęki – ciekawe czy miał nabywców? Wokół placu rozciąga się cała masa kafejek z tarasami oraz sklepów. Wszędzie pełno ludzi, motorów, trąbią samochody, jeżdżą dorożki. Naprawdę trzeba uważać, aby się w coś nie wpakować, bo na pieszych nie zwracają tutaj byt wielkiej uwagi. Z drugiej strony wypadków też jakoś nie widać. Plac był ostatnim punktem dnia, kupujemy drobne pamiątki i udajemy się na przystanek. 


Na koniec widok na meczet Kutubijja i wsiadamy do busa, aby rozpocząć drogę powrotną. Słońce powoli zaczyna się chylić ku zachodowi. Gdy tylko opuszczamy Marrakesz widać ośnieżone szczyty Atlasu Wysokiego ciągnące się na południe. Już po zmroku docieramy do naszego hotelu.
 
5 lutego – niedziela

W niedzielę pozwalamy sobie na dzień błogiego lenistwa. Pokręcimy się trochę po mieście, odpoczniemy i pójdziemy do zoo. Przy okazji zobaczymy, czy jest możliwość załapania się na wyjazd w Góry Anty Atlasu. Pierwszym punktem dnia jest suk, czyli tradycyjny bazar, znajdujący się w wielu państwach arabskich. Jest zlokalizowany już poza strefą turystyczną miasta i trzeba nieco do niego podreptać. Pogoda jest piękna, temperatura dochodzi do 17 stopni C. Suk Znajduje się przy Rue Chair al-Hamra Mohammed Ben Brahim. Jest otoczony murem i posiada kilka ponumerowanych wejść, po to aby się nie zgubić. Obszar zadaszonego bazaru jest ogromny i można dostać tam praktycznie wszystko. Oczywiście targowanie się, jest na porządku dziennym, ale można zdrowo zejść z ceny startowej. Wymaga to jednak czasu i cierpliwości. Marokańczycy są bardzo przyjaźni dla Europejczyków, co w niczym nie przeszkadza im wyciągnąć maksymalnej forsy z naiwnego przybysza. Z reguły udaje się wynegocjować cenę zadowalającą obie strony. Trwa to czasami ponad pół godziny. Po południu idziemy nad ocean posiedzieć na plaży. Następnie pomykamy do biura turystycznego, znajdującego się przed wejściem do zoo. Załatwiamy sobie na wtorek całodzienną wyprawę w Góry Anty Atlasu. W końcu nowe góry i rozległe pochyłe powierzchnie. Tego mi brakowało!
 
6 lutego – poniedziałek – Kazba

Nie chce się wierzyć, ale od rana znowu piękne słońce. Dzisiejsze przedpołudnie poświecimy na Kazbę. Twierdzę, która góruje nad miastem. Aby dotrzeć tam z buta trzeba się liczyć z odcinkiem około 6 – 8 km z buta pod górę. Z małym dzieckiem wybraliśmy opcję, iż do góry wjedziemy a zejdziemy spokojnie na dół. Wjazd udaje się wytargować za koło 3 zł od osoby. Kierowca jedzie serpentynami, które okrążają wzgórze, by po kilkunastu minutach jazdy, zatrzymać się przed samym wejściem do pozostałości twierdzy. Jest to jedyny zabytek jaki pozostał z dawnego Agadiru. Resztki budowli ocalały z trzęsienia ziemi jaki nawiedził miasto. Obok wejścia do budowli, znajduje się parking dla wielbłądów. Czekają one wraz z właścicielami, na głodnych wrażeń klientów, skłonnych wsiąść na wielbłąda, aby podreptać po asfalcie. Wybaczcie, ale średnio zabawne truchtać asfaltem.Przez główną bramę wchodzimy do środka. Jedynym elementem jaki pozostał po tej chwalebnej budowli są wyłącznie mury obronne. Mam nieodparte wrażenie, że je także odbudowano pod turystów. W środku wyłącznie trawa i maszty nadawcze. Nic szczególnego. Można powchodzić sobie na poszczególne flanki i nieco nimi pospacerować. Na tym niestety kończą się atrakcje fortyfikacji.



Ciekawy jest za to widok sprzed bramy. Z tej wysokości doskonale widać panoramę miasta. Brzeg oceanu, dzielnicę hotelową oraz wyżej w górach położone chaty. Szlak zejściowy z góry jest dobrze przygotowany i nie nastręcza większych problemów. Szutrowa droga, w pewnych odcinkach rozmieszczono ławki dla podchodzących do góry. Schodząc w dół, cały czas mijamy kaktusy, które rosną wszędzie wokół. Przeróżne typy, wielkości, rodzaje i gatunki. W ten sposób bez pośpiechu, w pełnym słońcu, docieramy do miasta. Resztę dnia spędzamy na plaży, ech….. fajnie poleżeć w lutym nad oceanem.
 
7 lutego – wtorek – Góry Antyatlasu

W Maroku oprócz pasma gór Atlasu Wysokiego istnieje nieco niższe pasmo górskie o nazwie Antyatlas. Stanowi ono południowo - zachodnią część Atlasu. Rozpościera się na długości ok 600 km, w całości na terytorium Maroka. Najwyższy szczyt to Imkut - 2531 m n.p.m. Wyruszamy busem około godziny siódmej rano. Wewnątrz iście międzynarodowe towarzystwo. Oprócz nas jeszcze jeden Polak z Wrocławia, dwóch Marokańczyków mieszkających w Irlandii oraz jedna Francuzka. Wyjeżdżamy z miasta o wschodzie słońca, gdy ludzi wszelkimi możliwymi środkami transportu gnają do pracy. Począwszy od osłów po ciężarówki. Taksówki napchane na maxa do dostatniego możliwego miejsca. Wjeżdżamy w półpustynne tereny, gdzie po raz pierwszy widać dzikie wielbłądy. Dromadery najwyżej kilkumiesięczne swobodnie wędrujące przez drogi. Widok samochodu nie robi na nich wrażenia, nie mają zamiaru schodzić z ulicy. Po drodze widać namioty Nomadów, ludów koczowniczych przemieszczających się po pustyni. Nie sztuczne wystawione na pokaz ciekawskich turystów, ale prawdziwe namioty mieszkalne. Z resztą nie widać tutaj zbyt wielu turystów, jesteśmy praktycznie sami – może dlatego, że zima. Zatrzymujemy się na kawę i mały postój w niewielkim miasteczku Anou Arman lub w jego okolicach. Przed nami podąża rejsowy autobus, wtedy jeszcze nie wiedziałem, ale kierowca musiał być niezłej klasy, skoro dał radę takim kolosem na górskich przełęczach. Po kilkudziesięciu minutach mijamy jedyne tego dnia jezioro rozciągające się pomiędzy Talta Uonass a Tuoachak. Odtąd zaczynamy wspinaczkę. Początkowo mijamy góry wyglądem przypominając Kanon Kolorado. Wyraźnie widać poszczególne rodzaje skał, skąpane w pięknym słońcu. Na niebie ani jednej chmury – jednak mamy farta do pogody. Co pewien czas zatrzymujemy się na przełęczach lub tarasach widokowych, skąd rozciągają się widoki na doliny. Mijamy stare osady warowne, wybudowane niegdyś np. przez ludność żydowską zamieszkującą przez wiele lat ziemie Maghrebu. Dzisiaj są to ruiny kazb na skałach lub pojedyncze, zamieszkałe domostwa. Około 13 docieramy do Trafaout, mijając pobliską pustynną oazę, przyklejoną do charakterystycznych czerwonych skał. Tutaj jemy obiad i oglądamy jak kobiety wyciskają olej arganowy robiąc z niego olejki zapachowe i mydła. Dalej oglądamy płytowe góry przypominające do złudzenia nasze Góry Stołowe, lecz barwa piasku i gliny nadają im charakterystyczny czerwony kolor. Tutaj także znajdują się wille miejscowy notabli. Miejsca naprawdę robi sympatyczne wrażenie. Czerwone skały na tle błękitnego nieba. Ruszamy dalej i docieramy do najwyższej, przejezdnej przełęczy na wysokości ponad 1600 metrów n.p.m.



Od tego miejsca zaczynamy gubić wysokość podążając w kierunku Tiznitu. Słońce powoli chyli się ku zachodowi barwiąc wszystko wokół na jeszcze bardziej czerwonawy kolor. Mijamy miejsce, gdzie kończy się Sahara i niemal już prawie płaską drogą docieramy do Tiznitu. To miasto słynące rzekomo z produkcji srebrnej biżuterii. Mnie ona na kolana nie rzuciła, chociaż było kilka sklepów, gdzie wystawiano biżuterię berberyjską. Ta robiła wrażenie swoimi nietypowymi kształtami i wzorami. Krótki spacer przez rynek i wąskie uliczki medyny i wracamy do wozu. Teraz prosto już do Agadiru, gdzie docieramy po zmroku około godziny 20:00. Góry ogólnie robią wrażenie rozmaitością kształtów, form skalnych i kolorytem. Każdy miłośnik górskich krajobrazów, znajdzie tutaj dla siebie coś egzotycznego i niesamowitego. Polecam, wrażenia niezapomniane.




8 lutego – środa

Dzisiaj się nie śpieszymy. Po śniadaniu chwilę wylegujemy się na basenie. Od rana woda dosyć zimna, ale z biegiem czasu bardzo szybko się ociepla. Podobną sytuację można zaobserwować wieczorem, gdy słońce świeci jest ciepło, w momencie gdy ginie za horyzontem w ciągu 15 – 20 minut temperatura szybko spada. Nawet o kilkanaście stopni. Ale nic dziwnego, to proces charakterystyczny dla terenów pustynnych. Doszedłem do wniosku, że albo dzisiaj wskoczę do basenu i oceanu albo nigdy. No i wskoczyłem. Woda iście lodowata. Machnąłem dwie długości i jeszcze szybciej wyskoczyłem. Następnie wizyta na Suku, aby zakupić sobie ostatnie towary. Przy okazji kolejna wizyta w zoo, gdzie jak zwykle gromadki dzieci podziwiają zwierzęta i wieczorem idziemy na plażę. Zaczyna się zachód słońca. Piękna czerwono – pomarańczowa kula chyli się ku zachodowi. Wskakuję do oceanu, woda cieplejsza niż rano w basenie, ale za to fale ogromne. Wchodząc po pas, fale mnie zakrywają i przewracają. Dopiero teraz widzę jaką siłę ma ocean, nie do porównania z naszym Bałtykiem. Fale są bardzo długie osiągają kilkadziesiąt metrów długości. O pływaniu nie ma mowy. Powoli obserwujemy jak ognista kula majestatycznie chowa się za linią horyzontu. Chowa to niezbyt dobre określenie, po prostu spada.
 

 
9 lutego – czwartek – Odwrót

Ostatni dzień. Do południa musimy opuścić nasz pokój. Trochę siedzimy nad basenem, później spacer na miasto, gdzie kupujemy ostanie drobnostki. Idziemy nad ocean. Świeci piękne słońce. Ani jednej chmury, czasami nie dowierzam, że to luty. O godzinie 13:10 podjeżdża nasz autobus i zaczynamy odwrót. Jazda z Agadiru na lotnisko Al Massira oddalone o 22 km trwa około 45 minut. Uwzględniając oczywiście lokalny ruch drogowy. Przechodzimy odprawę i około 16:00 nasz samolot wzbija się powietrze, rozpoczynając lot do Polski. Około 22:30 lądujemy w Warszawie. Od razu uderza ciemność, zimno i lodowaty wiatr. Z lotniska na dworzec, gdzie czeka już nasz nocny pociąg. Rano bez problemów docieramy do domu.

Popularne posty z tego bloga

29.01 - 4.02.2024 - Góry Majorki

6.08 - 11.08.2024 - GSB - Beskid Żywiecki do Rabki - 112 km górami

1 - 4.11. 2023 - Budapeszt