16.05.2009 Rudawy Janowickie - Góry Sokole
Długo na to czekałem, aż wreszcie nadszedł dzień wyjazdu w Góry Sokole. Co prawda nie dysponuję zbyt dużą ilością czasu, ale wystarczy to na przejście głównego szlaku. Na wyjazd jadę z Marcinem, moim dawnym kumplem z akademika w Szczecinie. Pociągiem do Jeleniej Góry wyruszyłem w piątek o 21:34 z Gdyni. PKP znowu sprawiło podróżnym niespodziankę, tylko 3 wagony jadą do Jeleniej, reszta zostaje we Wrocławiu. Efektem tego samego początku na korytarzach robi się ciasno. Doszło do tego, że w pewnym momencie wpadła policja, aby nieco uspokoić sytuację. Brawo dla PKP za politykę marketingową. Od wielu lat mam przekonanie, iż PKP stosuje wyłącznie taktykę ograniczania ilości pociągów za nic mając pasażerów, dlatego najbardziej im życzę zdrowej i silnej konkurencji, może wtedy coś drgnie. Mijam trójmiasto i uderzam w kimono. Początkowo pociąg niesamowicie się wlecze, znowu jakieś roboty na torowisku, za Tczewem nabiera nieco tempa. Staram się zasnąć, budzę się na przedmieściach Poznania, dochodzi 3 w nocy, więc już czas. Marcin wsiada do przedziału i ruszamy do Jeleniej. Zapadamy w kimono i budzimy się już w okolicach Jeleniej Góry. Niestety im bliżej celu tym więcej chmur, w końcu zaczyna zdrowo lać. Znowu nie mamy farta do pogody.
W Jeleniej pociąg melduje się punktualnie. Kupujemy bilet na elektryka do Trzcińska i wsiadamy do pociągu, który stoi już postawiony przy ostatnim peronie. Po kilku minutach jazdy jesteśmy na miejscu. Mały, zarośnięty trawą peron, ale ruch nadzwyczaj duży. Po drugiej stronie wymontowała się z pociągu jakaś większa wycieczka, za nami wkraczają do akcji rześko podrygujący seniorzy. Małe przepakowanie plecaka i w lekko padającym deszczu ruszamy do góry. Już przy peronie widać zniszczone i połamane znaki, z których niewiele można wyczytać - niestety - mapa jest nieodzowna. 10:05 ruszamy niebieskim szlakiem, który przez dobre kilkaset metrów prowadzi wygodną, szeroką, szutrową drogą. Wszystko fajnie, ale mocno wieje i zaczyna padać. Po kilkuset metrach dochodzimy do asfaltowej drogi i niewielkich zabudowań. Skręcamy w prawo, gdzie kawałek szlaku wiedzie asfaltem, gdy nagle, koło niewielkiego drzewa skręca ostro w lewo przez łąkę do lasu. Tutaj zaczyna się już prawdziwy górski szlak. Początkowo zrębami pnie się do góry i to wcale nie tak lajtowo jak się nam wydawało. Niebieskim szlakiem przez las idziemy około 45 minut i docieramy do niewielkiego rozdroża, gdzie przemyka sporo turystów, niestety tutaj znowu nie znajdujemy żadnych znaków. Po małej naradzie, za moją sugestią odbijamy w prawo na czerwony szlak i zaczynamy podejście na szczyt Sokolika Dużego. Tutaj jest już przyjemnie stromo i w lesie co pewien czas pojawiają się małe grupy skalne. Deszcz pada coraz mocniej, po drodze mijamy wycieczkę czeskich emerytów i wytrwale ciągniemy po szczytową skałę. W końcu widzimy szczyt Sokolika, opodal jacyś goście rozstawili się z namiotami. Trudno im się dziwić, przez ostatnie 3 tygodnie była piękna, słoneczna pogoda. Wejście na platformę szczytową prowadzi, po wąskich, kręconych schodach, zamocowanych solidnie do skały. Kilka osób schodzi na dół, więc nie musimy długo czekać na naszą kolej. Spokojnie wdrapujemy się na szczyt i po kilku minutach stoimy na stalowej platformie na wysokości 623 m npm. Wokół same skały z widocznymi stanowiskami dla alpinistów. Szczyt wprost wymarzony do wspinaczki skałkowej. Ostro wieje i zacina deszcz. W pewnym momencie przestaje padać, chmury znikają i odsłania nam się klasyczny widok na Kotlinę Jeleniogórską – jednak mamy farta. Sięgamy po aparaty i cyakmy fotki sobie oraz na wszystkie możliwe strony świata. Miejsce jest niesamowite, ale dzisiaj wymaga dobrej, przeciwdeszczowej kurtki.
Po kilku minutach zaczynamy schodzić na dół, robi się nieco tłoczno, pod platformą czekają kolejni ludzie. Wśród nich znaleźli się także harcerze – twardziele, podchodzili w wojskowych pałatkach. Schodzimy do rozdroża i obieramy za cel drugi z sokolich szczytów, czyli Krzyżną Górę o wysokości 654 metrów. Po niewielkim podejściu czarnym szlakiem, trafiamy na platformę, z tzw. Husyckimi Skałami. Przyjemne miejsce na odpoczynek, z ładnym widokiem na Sokolik.Ruszamy dalej i znowu lasem, między małymi skałkami docieramy pod wierzchołek. Tutaj wykuto już schody i tymi schodami dostajemy się na platformę z 7 metrowym żeliwnym krzyżem. Jak podają źródła ustawiła go tutaj około 1830 roku księżniczka Marianna na cześć swojego męża księcia Wilhelma Hohenzollerna, właściciela pałacu w Karpinkach. Górę otacza kilka nieco niższych grup skalnych. Wszystkie one mają swoje nazwy i są celem wspinaczki skałkowców. Widok na kotlinę tak samo urokliwy jak z poprzedniego szczytu, no może nieco inny. Przez Zamkowe Skały i Bukowy Wąwóz czarnym szlakiem, wracamy pod Husyckie Skały i po kilku minutach docieramy do małego schroniska o nazwie „Szwajcarka”, znajdującego się na wysokości 520 metrów. Budynek został wybudowany w stylu tyrolskim, w 1823 roku przez księcia Wilhelma, brata króla Prus, jako chatka myśliwska. Dzisiaj służy turystom i amatorom wspinaczki.
Jemy obiad i ostatnim naszym celem będzie Zamek Bolczów. Jest 13:40 i po deszczu ani śladu, dobre i to. Ruszamy zielonym szlakiem, według znaków znajdujących się nieopodal schroniska, do zamku mamy około 1,5h. Odcinek niezbyt forsujący, który nie powinien nastręczyć jakichkolwiek problemów. Schodzimy nieco w dół, mijamy parking i skręcamy do lasu w lewo. Szlak w większości wiedzie leśnymi duktami, na których prowadzona jest ścinka drzew i na pewnych docinkach trzeba nieco uważać na zrębowiska. Po przejściu szeroką leśną drogą kilku kilometrów, łączy się on ze szlakiem rowerowym, ale nie wiem czy chciałbym pod tą górę, wspinać się rowerem. Później droga znowu zanurza się w las. W końcu docieramy do mostu, gdzie skręcamy w prawo i znajdujemy znaki do zamku. Od schroniska praktycznie nie spotkaliśmy żywej duszy. Tutaj mija nas koleś szybko śmigający w dół. My natomiast zaczynamy podejście na zamek. Nieco mozolne, ale po około 20 minutach widzimy skały z wkomponowanymi w nie ruinami. Miejsce jest niezwykłe urokliwe, wyobrażałem sobie ten zamek jako budowę bardziej banalną, natomiast bryła przerosła moje skromne oczekiwania.
Pomimo tego, iż znajduje się ukryta głęboko w lesie z górnej części zamku roztaczają się sympatyczne widoki na Góry Sokole, Karkonosze i Góry Kaczawskie. Przez bramę wchodzimy do środka. Nikt tutaj nie kasuje za wstęp. Dziw bierze, że żaden urząd jeszcze nie położył na tym swojej łapy, dla czesania kasy ze wstępu do ruin. Po kolei oglądamy poszczególne dziedzińce oraz komnaty, które zajmują wcale nie małą powierzchnię. Starymi schodami wchodzimy do góry.
Po kilku minutach zaczynamy schodzić na dół, robi się nieco tłoczno, pod platformą czekają kolejni ludzie. Wśród nich znaleźli się także harcerze – twardziele, podchodzili w wojskowych pałatkach. Schodzimy do rozdroża i obieramy za cel drugi z sokolich szczytów, czyli Krzyżną Górę o wysokości 654 metrów. Po niewielkim podejściu czarnym szlakiem, trafiamy na platformę, z tzw. Husyckimi Skałami. Przyjemne miejsce na odpoczynek, z ładnym widokiem na Sokolik.Ruszamy dalej i znowu lasem, między małymi skałkami docieramy pod wierzchołek. Tutaj wykuto już schody i tymi schodami dostajemy się na platformę z 7 metrowym żeliwnym krzyżem. Jak podają źródła ustawiła go tutaj około 1830 roku księżniczka Marianna na cześć swojego męża księcia Wilhelma Hohenzollerna, właściciela pałacu w Karpinkach. Górę otacza kilka nieco niższych grup skalnych. Wszystkie one mają swoje nazwy i są celem wspinaczki skałkowców. Widok na kotlinę tak samo urokliwy jak z poprzedniego szczytu, no może nieco inny. Przez Zamkowe Skały i Bukowy Wąwóz czarnym szlakiem, wracamy pod Husyckie Skały i po kilku minutach docieramy do małego schroniska o nazwie „Szwajcarka”, znajdującego się na wysokości 520 metrów. Budynek został wybudowany w stylu tyrolskim, w 1823 roku przez księcia Wilhelma, brata króla Prus, jako chatka myśliwska. Dzisiaj służy turystom i amatorom wspinaczki.
Jemy obiad i ostatnim naszym celem będzie Zamek Bolczów. Jest 13:40 i po deszczu ani śladu, dobre i to. Ruszamy zielonym szlakiem, według znaków znajdujących się nieopodal schroniska, do zamku mamy około 1,5h. Odcinek niezbyt forsujący, który nie powinien nastręczyć jakichkolwiek problemów. Schodzimy nieco w dół, mijamy parking i skręcamy do lasu w lewo. Szlak w większości wiedzie leśnymi duktami, na których prowadzona jest ścinka drzew i na pewnych docinkach trzeba nieco uważać na zrębowiska. Po przejściu szeroką leśną drogą kilku kilometrów, łączy się on ze szlakiem rowerowym, ale nie wiem czy chciałbym pod tą górę, wspinać się rowerem. Później droga znowu zanurza się w las. W końcu docieramy do mostu, gdzie skręcamy w prawo i znajdujemy znaki do zamku. Od schroniska praktycznie nie spotkaliśmy żywej duszy. Tutaj mija nas koleś szybko śmigający w dół. My natomiast zaczynamy podejście na zamek. Nieco mozolne, ale po około 20 minutach widzimy skały z wkomponowanymi w nie ruinami. Miejsce jest niezwykłe urokliwe, wyobrażałem sobie ten zamek jako budowę bardziej banalną, natomiast bryła przerosła moje skromne oczekiwania.
Pomimo tego, iż znajduje się ukryta głęboko w lesie z górnej części zamku roztaczają się sympatyczne widoki na Góry Sokole, Karkonosze i Góry Kaczawskie. Przez bramę wchodzimy do środka. Nikt tutaj nie kasuje za wstęp. Dziw bierze, że żaden urząd jeszcze nie położył na tym swojej łapy, dla czesania kasy ze wstępu do ruin. Po kolei oglądamy poszczególne dziedzińce oraz komnaty, które zajmują wcale nie małą powierzchnię. Starymi schodami wchodzimy do góry.
Tutaj, na niewielkiej, kamiennej platformie spotykamy kilka osób, które fotografują się na tle zamku. Nie zastanawiając się długo robimy to samo, szczególnie, że widoki dopisują. Na koniec powoli obchodzimy cały zamek i nadal zielonym szlakiem schodzimy w dół do Janowic Wielkich. Po około 20 - 30 minutach wychodzimy z lasu i szlak prowadzi do miasteczka. Jest tutaj niewielki kiosk, w którym można zahaczyć pamiątkowy stempel z zamku i zakupić książki dotyczące regionu. Po 30 minutach od wyjścia z zamku stoimy na peronie w Janowicach Wielkich i czekamy na pociąg osobowy z Poznania do Szklarskiej o 16:24, którym wracamy do Jeleniej. Siedząc na peronie mamy całkiem fajny widok na Góry Kaczawskie skąpane w słońcu.
Kilka minut po czasie pociąg wolno wtacza się na peron. Prawie pusty, więc spokojnie montujemy się do środka. Ku naszemu zdziwieniu konduktor przechodzi 3 razy obok naszego przedziału i ani razu nie zapytał o bilet, którego nie mieliśmy. Dworzec w Janowicach Wielkich chyba już dawno zakończył swoją statutową działalność a naszym oczom ukazała się wyłącznie czynna kufloteka - widocznie na to jest zapotrzebowanie. Wieczornym pociągiem o 19:53 z Jeleniej Góry do Gdyni wracamy do domu. Pomimo, iż dwie noce w pociągu to impreza dosyć męcząca uważam, że było warto. Miejsca nie zadeptane jeszcze przez wszechobecne hordy niedzielnych turystów. Jest tu nadal miejsce na spokój i obcowanie z przyrodą.