28.06 - 05.07.2008 Alpy - Kaprun

29 czerwca - niedziela - Kaprun, Stausee Mooserboden

Po dosyć długiej wczorajszej jeździe dzisiaj jesteśmy już w pełni sił, od rana świeci piękne słońce i zaczyna zdrowo przypiekać, pomimo wczesnej pory dnia. Wczoraj wieczorem chodząc po Kaprun znaleźliśmy drogę wiodącą do Hohenburg, którą chcemy przejść, lub przejechać. Ruszamy przez Kaprun w kierunku masywu Kitzsteinhorn, który jest całoroczną stacją narciarską. To tutaj przed laty wydarzył się słynny wypadek, gdy część turystów spłonęła w wagoniku jadącym przez tunel w wydrążonej skale. Mijamy to miejsce, już dzisiaj nieczynne – obok wybudowano wyciąg krzesełkowy. Drogą wiodącą wśród lasu i stromo pod górę udaje nam się dojechać do hotelu górskiego Kasselfall Alpenhaus, gdzie musimy pozostawić samochód i kupić bilet na autobus, aby dostać się dalej. Cena całej rundy - ponad 20€.

Wsiadamy do autobusu, który po kilku minutach zanurza się w ciemnym i bardzo wąskim tunelu, aż dziw bierze, że kierowca nie zahaczy lusterkami o ściany Po kilku minutach jazdy w ciemności wyjeżdżamy na niewielką platformę, gaże musimy wysiąść i wsiąść na platformę w stylu ruchomego wagonu po szynach. Jest ona na tyle duża, iż bez większych problemów może wjechać na nią autobus. Tym razem nie dochodzi do tak ekstremalnego wyczynu i po kilku minutach zaczynamy piąć się ostro w górę. Dopiero teraz zaczynają się wyłaniać alpejskie widoki – pogoda żyletka i tylko bardzo daleko na horyzoncie majaczą jeszcze poranne chmury. Gdy platforma dociera do końca szyn przesiadamy się na kolejny autobus, który od początku ostro zaczyna piąć się w górę. Mijamy kolejne tunele. Spoglądając w dół, widzi się dopiero różnicę wzniesień. Autobus pokonuje kolejne ostre zakręty Glocknerrunde i w końcu dociera do parkingu. Wokół szczyty ponad 3 tysiące i piękna pogoda.
 




Dochodzimy do Bergsrestaurant Mooserboden skąd dopiero widać ogromne sztuczne jezioro Stausee Mooserboden utworzone przez potężną tamę. Aby wejść na szczyt Hohenburg należy przejść tamę i zaliczyć kilkuminutowe podejście na wysokość 2108 metrów, skąd rozciąga się pełna panorama na okoliczne, ośnieżone szczyty. Widać stąd także mniejszy, niższy zbiornik Stausee Wasserfallboden, który stąd nie prezentuje się zbyt okazale. Całe miejsce robi totalnie niesamowite wrażenie! Schodząc mijamy typowe małe alpejskie schronisko, niestety zarezerwowane, więc nie można tam wejść. Aby wejść tutaj z Kaprun trzeba maszerować prawie 10 godzin.



Czekamy na autobus i tym samym systemem pokonujemy drogę powrotną do parkingu Kasselfall. Ponieważ słońce pali niemiłosiernie po południu jedziemy na baseny bo Piesendorfu. Za ogrodzeniem basenów, dnem doliny biegnie wąskotorowa linia kolejowa – o dziwo czynna! Jeździ tędy autobus szynowy z Zell am See do Krimll`a. Pociąg kursuje regularnie, nawet w niedziele, na przystankach znajdują się rozkłady jazdy. Pokonuje piękną trasę dnem doliny przez Kaprun, Piesendorf, Niedrensill, Lengdorf i inne. Podczas, gdy z lewej i prawej strony piętrzą się szczyty rzędu 2500 metrów. 
  
30 czerwca - poniedziałek - jaskinie Eisreisenwelt, zamek w Werfen

Jaskinia Eisreisenwelt leży spory kawałek, więc musimy tam podjechać. Jazda autostradą z Kaprun przez Bruck, Hundsdorf w kierunku Taxenbach i po ponad pół godzinnej jeździe i docieramy do Werfen, nad którym góruje zamek, znany z klasycznego już filmu „Tylko dla orłów”. Za miastem jedzie się jeszcze kawałek wzdłuż znaków, ostro pod górę. Nagle na drodze staje człowiek i wskazuje miejsce do pakowania. Stąd dalej już tylko piechotą. Po kilku minutach dochodzi się do dolnej stacji kolejki, gdzie trzeba kupić bilet. Jest kilka osób, ale przepustowość jest duża i kolejka szubko znika. Kolejkę tą wykorzystano w filmie, jako kolejkę do zamku, której w rzeczywistości nie ma. Wagon ostro i szybko pnie się w górę z wysokości 1084m na wysokość 1586m. Obok stacji kolejki znajduje się górska restauracja skąd już tylko kilka minut i na wysoko umieszczon
ej skale widać wejście do jaskini.





Osobliwością tej jaskini jest lodowiec sunący przez całą jej długość, dlatego wprowadzono tam bardzo restrykcyjne zasady. Nie wolno używać latarek, wchodzący dostają karbidowe lampki, które nie wydzielają ciepła. Przewodnik w celu oświetlenia drogi posługuję się paskiem magnezu, który podpala. Oczywiście nie ma mowy o pstrykaniu jakichkolwiek zdjęć. Jaskinia pnie się wzdłuż lodowca biegnącego w górę. Odpowiednio oświetlony lodowiec wraz z odcieniami bieli i niebieskiego lodu jest czymś niepowtarzalnym. Jaskinia robi niesamowite wrażenie! Po ponad godzinie marszu w lodowym klimacie około 0 stopni wraca się do letniej temperatury. Jadąc na dół pozwalam sobie na zwiedzenie zamku w Werfen. Ponieważ stoi on na sporym wzgórzu, wytyczono do niego szlak przez las. Po około 15 minutach staję u bramy, gdzie trzeba kupić bilet. Ceny zróżnicowane w zależności od trasy. Na dziedzińcu zamkowym trwa pokaz, w którym biorą udział orły i sokoły. Wygląda sympatycznie. Na górnym dziedzińcu z masą innych ludzi czekam na przewodnika i zwiedzam budowle wewnątrz. Niestety muszę przyznać, że lepsze wrażenie robi z zewnątrz i jego zwiedzanie nie dostarcza jakiś szczególnych doznań, ale widoki na Alpy niesamowite.




 1 lipca - wtorek - lodowiec pod Grossglockner

Wysokoalpejska droga do Grossglockner. Pogoda od rana wymarzona. Ostre słońce, ciepło i żadnej chmury. Jedziemy z Kaprun przez Bruck, Fusch i Ferleiten. Przed wjazdem na ponad 40 kilometrową trasę zatrzymujemy się na punkcie kontrolnym, gdzie trzeba zapłacić sumkę 28€ za wjazd na Hochalpenstrasse. Płaci się raz, bez znaczenia ile osób jedzie samochodem i wszystkie muzea i atrakcje ogólnie dostępne turystom znajdują się w tej cenie. Oprócz tego otrzymujemy charakterystyczną naklejkę z dużym inicjałem „G” na szybę samochodu informującą o dokonanym wyczynie przez tą maszynę.

Od samego początku zaczynają się ostre podjazdy pod górę i silnik zdrowo dostaje po cylindrach. Za to widoki z lewej i prawej strony są coraz bardziej bajeczne. Co pewien czas po obu stronach drogi znajdują się niewielkie zatoczki. Początkowo myślę, że to miejsca widokowe, aby popstrykać nieco fotek. Niestety nic bardziej mylnego – to miejsca, które zbudowano dla zatrzymania samochodu, aby silnik odpoczął. W przeszłości bywało nie raz, iż maszyny nie wytrzymywały nachylenia stoku. Każde z takich miejsc jest oznakowane, posiada swoją nazwę oraz wypisaną wysokość. Zieleń traw miesza się z bielą śniegu, którego, gdy wjeżdżamy powyżej 2500 m. n.p.m. jest już całkiem sporo.

Droga muszę przyznać jest idealnej jakości, żadnych dziur, dołów czy kolein. Pomimo tego, iż jest ona czynna i przejezdna tylko od maja do października, ponieważ jest to miejsce, gdzie panuje taki sam klimat jak na Syberii. Fakt, jest tutaj przyjemnie chłodno. Podobno odśnieżanie zaczyna się pod koniec kwietnia i trwa nieprzerwanie przez 2 tygodnie. Serpentyny wznoszą się coraz wyżej i kulminacyjnym punktem trasy jest tunel na przełęczy Hochtor [ Wysoka Brama ] na wysokości 2504 m. Podążamy kilka zakrętów w dół, aby w końcu mijając piękny wodospad, dotrzeć na ogromny, piętrowy parking przy lodowcu Pasterze pod najwyższym szczytem Austrii – Grossglockner. Zajmujemy miejsce na najwyższym odkrytym piętrze i windą dostajemy się na platformę widokową imienia cesarza Franciszka Józefa, która znajduje się na wysokości 2369 metrów. To centralny punkt, skąd roztacza się widok na lodowiec i sam szczyt. Wokół oprócz Grossglocknera o wysokości 3798 metrów widnieją Sonnenwelleck 3261 metrów, Fuscherkarkopf 3331 metrów i Johannisberg o wysokości 3460 metrów.





Na dno lodowca, a właściwe tego, co z niego pozostało kursuje kolejka Gletscherbahn [dodatkowo płatna 10€ ], którą w moim przekonaniu, nie warto jechać, gdyż obok prowadzi nieskomplikowany i ładny widokowo szlak. Wokół tego ogromnego miejsca znajduje się kilka restauracji i sklepików, ale także muzeum alpejskie, które obrazuje wędrówkę i zanikanie lodowca. Wydrążono tutaj także tunel, którym można przedostać się na drugą stronę i rozpocząć wędrówkę do dwóch niedaleko położonych schronisk. Jest także obserwatorium im. Wilhelma Swarovskiego, skąd można popstrykać nieco fotek oraz restauracja z czasów ostatniego cesarza Austrii. Miejsca są naprawdę klimatyczne, szczególnie, że pogodę mamy wymarzoną. Nie można zapominać o świstakach, których charakterystyczny świst dochodzi z różnych stron. Te pocieszne i bardzo wdzięczne zwierzaki pomykają sobie gdzie im się podoba, co nie zmienia faktu, że robią z nich tutaj maść rozgrzewającą. Ta samą droga zaczynamy odwrót do Kapron, po drodze zatrzymujemy się na kilku polach śnieżnych oraz w Muzeum Przyrody Alpejskiej. Kamienny i nowoczesny budynek muzeum znajduje się na wysokości 2260 metrów. Znajduje się tutaj wystawa dotycząca fauny i flory Wysokich Taurów, oraz można obejrzeć projekcje filmów przyrodniczych. Gdy dojeżdżamy do końca Gossglocknerstrasse, na dole okazuje się, że panuje totalna patelnia, więc po południu jedziemy na basen.
 
2 lipca - środa - Wodospady Krimmla

W nocy ostro padało, przeszła ostra nawałnica i od rana pogoda nie wygląda najlepiej. Z biegiem czasu niebo zaczyna się przejaśniać, aż osiąga przyjemny błękitny kolor. Jedziemy zobaczyć Wodospady Kimmla. Największe wodospady w Taurach Wysokich. Ruszamy tym razem w drugą stronę mijamy Neidernsill, Utendorf, Mittersill, Bamberg, Neukirchen, Wald i po prawie półgodzinnej jeździe na horyzoncie pojawia się las i miasteczko Krimml. Dociera tutaj kolejka wąskotorowa, stąd do wodospadów prowadzi pieszy szlak i po pół godzinnym marszu docierasz do wejścia. Już z daleka widać ogromną kaskadę jednego z największych wodospadów w Europie. Przyznam, już teraz robi wrażenie. Kupuję bilet w wysokości 2 € i wchodzę na teren wodospadów. Już od początku wszystko jest dobrze oznakowane łącznie z hotelami, restauracjami i schroniskami znajdującymi się w górze doliny. Podchodzę od dołu pod wodospad. Huk wody i rozprysk jest imponujący. 50 metrów od dolnej platformy wodospadu wszyscy są już doszczętnie przemoczeni. Trudno znaleźć dobre miejsce na zrobienie zdjęcia, aby nie zmoczyć aparatu.





W końcu udaje się i ruszam wyżej. W nocy ulewa zdrowo uszkodziła szlak i już pojawiają się pierwsi pracownicy w celu jego naprawy. Oficjalnie zamknęli ten odcinek, ale wystarcz skok przez taśmy i wszyscy podążają do góry. Po kilkunastu zakrętach dochodzę do pierwszej platformy widokowej, których jak się okazuje jest dosyć dużo i każda ukazuj wodospad z nieco innej stron. Nie zmienia to faktu, iż czasami są one tak blisko wody, że po kilkunastu sekundach jestem już przemoczony. Powoli podchodzę coraz wyżej do szczytu wodospadu.

Pogoda zaczyna się powoli sypać i nadciągają ciężkie ołowiane chmury, które jak znam życie, nie wróżą niczego dobrego. Gdy po minięciu kilku kolejnych platform docieram do szczytu zaczyna nieco kropić. Ku mojemu zadowoleniu u góry pojawia się jakiś budynek – typowy alpenhouse, pod nazwą Kimmel Tauernhouse. Przed budynkiem pod dachem znajduje się niewielki taras. Jak się okazuje nie można na nim siedzieć, ani schronić się przed deszczem, jeżeli nie zamówi się czegoś do jedzenia. No tak - komercja na pierwszym miejscu. Na szczęście po kilku minutach deszcz ustaje i ruszam dalej. Mijam polanę i moim oczom ukazuje się drugi wodospad o wiele piękniejszy od poprzedniego. Na małym placyku, o zgrozo, czeka bus dla chętnych, aby ich podrzucić do schroniska wyżej, do którego ja także podążam. W międzyczasie chmury znikają jak na życzenie i wychodzi piękne słońce. Teraz dopiero widać drugi wodospad w pełnej krasie. Zatrzymuje się i siedząc na kamieniach klikam klika fotek i delektuję się widokiem wodospadu.

Ruszam dalej, szlak wymuskany i na pewnych fragmentach, gdyby nie to, że pnie się pod górę, nigdy bym nie powiedział, że to Alpy. Mijam kolejne platformy widokowe, skąd już roztacza się piękny widok na miasteczko Krimml i szczyty po drugiej stronie. W końcu robi się nieco stromo i docieram do małego przesmyku skalnego skąd wypływa małą stróżka wody zamieniająca się na wodospad. I tutaj zdziwienie – stoję na dnie doliny do złudzenia przypominającą Kościeliską. Przysiadam pod ławką na chwilowy odpoczynek i dnem doliny ruszam w poszukiwaniu schroniska. Z lewej i prawej strony piętrzą się granitowe ściany, niebo żyletka i świeci słońce. Szlak zamienia się w szutrową drogę, którą od czasu do czasu przemyka jakiś rowerzysta. Przemyka tędy także bus, którego widziałem przy restauracji. Nagle wychodzę z załomu i moim oczom ukazuje się piękna dolina, niczym z filmów dla dzieci. Dnem leniwie płynie strumyk a w dali majaczy budynek prawdziwego, alpejskiego, drewnianego schroniska - Richterhutte.


Teraz gdy spoglądam na ten widok dochodzę do wniosku, że to to cel mojej dzisiejszej wyprawy. Nieco musiałem podreptać po Alpach, aby dojść do prawdziwego schroniska, a nie do kolejnej restauracji górskiej, jakich tutaj niestety pełno. Docieram do chatki Richterhutte. Fajny drewniany budynek z balkonem i oczywiście małym barem, w drzwiach budynku. Przed schroniskiem ławeczki, gdzie każdy może przysiąść i skonsumować bez problemu swoje własne jedzenie. Obok schroniska na rozległej łące znajduje się mały, ładnie wykonany plac zabaw dla dzieci. To jest właśnie klimat Alp – piękne słońce, granitowe szczyty i zielona dolinka - jak dla mnie Eden! Niestety czas ucieka i czas wracać na dół. Tym razem wydaje mi się, że droga mija mi ekspresowo. Po drodze spotykam pewnego Włocha z rodziną, który pyta się ile do szczytu wodospadu, mówię mu, że około 20 minut, ale naprawdę było chyba nieco więcej. Mijam budynek alpenhausu i zanurzam się w gęsty las prowadzący szlakiem w dół do miasteczka. Po godzinie 16 jestem na dole i to dobrze, bo znowu gdzieś znad szczytów wynurzają się niezbyt sympatyczne chmury. Docieram do parkingu i czekam na samochód.

3 lipca - czwartek - Schmittenhohe

To naprawdę mało prawdopodobne, ale dzisiaj od rana znowu mamy piękne słońce i ani jednej chmury na horyzoncie. Jedziemy do Zell am See i z dzielnicy Schmitten postaramy się dostać kolejką na szczyt Schmittenhohe. Jest to typowy szczyt z którego prowadzą nartostrady we wszystkie możliwe strony, oczywiście zimą wszystkie kolejki są czynne, teraz latem co pół godziny jeździ wagonik zabytkowej kolejki na wysokość 1965 metrów do tzw. Bergstation. Wagonik kursuje co pół godziny, równolegle jeden z góry i jeden z dołu. Wchodzi do niego bardzo dużo osób, więc nie ma problemu z biletami. Kolejka linowa ma na swoim koncie ponad 60 lat działalności i jak na swój wiek wagon porusza się niezwykle szybko, już po kilku minutach znajdujemy się na szczycie i od razu – ulga od nieznośnego upału jaki panuje na dole.

Jak się szybko okazuje miejsce jest bajecznym punktem widokowym na Alpy. Jak tylko okiem wokół sięgnąć góry, a widoczność jest dzisiaj wyjątkowa. Bez wątpienia najlepsza z wszystkich dni jakie tutaj spędziliśmy. Teraz dopiero widać całą klasę całorocznego ośrodka narciarskiego pod Kitzsteinhorn, wraz z wyciągami, pokrytego nadal sporą warstwą śniegu. Przyznam, że miejsce jako punkt widokowy robi ogromne wrażenie. Alpy są tymi górami, gdzie można wędrować całymi dniami nie schodząc na dół. Jak tylko okiem sięgnąć wszędzie widoczne alpenhausy, oferujące nocleg i restauracje górskie. Jeżeli ma się wystarczającą ilość kasy lub kartę kredytową, aby nocować w warunkach hotelowych tutaj wysoko, można pozwolić sobie na niezły, wielodniowy trekking. Wrażeń na pewno nie zabraknie. Szlakami są ubite niemal drogi i spotkamy nawet ludzi z małymi dziećmi w wózkach. Przez Salersbachkopfl idziemy na szczycik o nazwie Sonnkogel z którego roztacza się panorama na drugą stronę. Wokół ustawiono ławki, na których można sobie przysiąść. Widoki bajeczne:






Po drodze mijamy małe torfowisko i nieczynne wyciągi narciarskie. Schodzimy na drugą stronę do alpenhausu Breiteckalm, ale niestety o tej porze nieczynne - chata zaryglowana na pięć spustów pomimo, iż przechodzi tędy sporo turystów. Po drodze mijamy ogromne kopary pracujące na tej wysokości przy wyrównywaniu stoków narciarskich ubijające na nich świeżą słomę – zastanawiam się tylko po co? Chwila odpoczynku i zaczynamy podejście z powrotem na Schmittenhohe. Tu na tarasie pozwalam sobie na kufel zimnego, alpejskiego piwa i czekamy na nasz wagon, który zabiera nas do Zell.

 4 lipca - piątek - Zell am See

Od rana niebo szczelnie zakrywają chmury i temperatura spadła do dającej się wytrzymać. Po wczorajszym dniu jesteśmy nieco opaleni i przyda się dzień odpoczynku. Jedziemy do Zell am See zobaczyć jezioro leżące na wysokości 757 metrów. Przechodzimy przez miasto, mijamy dworzec kolejowy i jesteśmy na promenadzie tuż nad jeziorem. Już z daleka przyciąga uwagę stylowy budynek Grand Hotelu i jachty zacumowane wokół. Mijamy hotelowe ogrody i na jednej z przystani wypożyczamy za kilka euro motorówkę, aby przez godzinę popływać po jeziorze i zobaczyć jak wyglądają góry z poziomu tafli wody. Nad nami co pewien czas przelatują małe prywatne odrzutowce lądujące na pobliskim lotnisku. Drepcząc spokojnie przez urocze miasto odwiedzamy stary rynek, miejscowy kościół z przełomu XI i XII wieku i wchodzimy do sklepu, który specjalizuje się w sprzedaży zegarków z kukułkami. Mają ich tutaj dosłownie na tony i wiszą na wszystkich ścianach wokół. Tak minął nasz ostatni dzień w Alpach.


Była to moja pierwsza wizyta w Alpach i nasunęło mi się kilka osobistych wniosków - oczywiście mogą być subiektywne:
  • Do perfekcji opanowano tutaj sztukę wyciągania pieniędzy od turystów, ale każde Twoje wydane euro jest warte tego co zobaczysz. Nie jest to tak nachalne jak w Zakopanem.
  • Zasadą jest to, iż płaci się tylko raz i wszystko co znajduje się w danym rejonie np. muzea, wystawy przyrodnicze czy chociażby toalety są już w cenie. Nikt nie krzyczy o dodatkowe pieniądze za parking itp, itd.
  • Biletów wstępu do parku narodowego jeszcze nie wymyślili.
  • Działają wszystkie linie kolejowe, nawet wąskotorowe i pociągi kursują na nich regularnie, co może być atrakcją samą w sobie. Warto pojechać takim wagonem w słoneczny dzień dnem alpejskiej doliny.
  • Istnieje niesamowita ilość kolejek linowych i wyciągów, które podrzucą Cię w każde możliwe miejsce.
  • Nawet na spore wysokości dojeżdżają autobusy, ale to nieco kosztuje.
  • Istnieje gęsta sieć szlaków turystycznych i to bardzo dobrze oznakowanych, lecz czasami są one za bardzo wydmuchane i wypucowane. Nie znajdziesz na nich nawet jednego wystającego kamienia, czego przyznam czasami mi brakowało, bo tak właśnie wyobrażam sobie szlak wysokogórski.
  •  Największym rozczarowaniem był dla mnie brak, w pewnych rejonach lub bardzo niewielka ilość, typowych drewnianych schronisk górskich, jakich wiele w polskich górach, zwanych tutaj hutte. Zamiast nich istnieje ogromna sieć restauracji i hoteli górskich, które pomimo swoich wielu zalet, nie przekonały mnie. Nie mają za grosz nic z górskiego klimatu, są ładnie odpicowanymi budynkami, a ich rola polega na czesaniu kasy. Nie mają niestety nic z typowej, górskiej turystyki i tego najbardziej mi brakowało w Alpach.
  • Można bez obawy całymi dniami lub nawet tygodniami wędrować górskimi grzbietami bez schodzenia na dół po zaopatrzenie. Praktycznie jak okiem sięgnąć na szlaku widzisz jakiś budynek alpenhausu, gdzie można przenocować. Oczywiście wystarcza karta, kasy nie musisz nosić ze sobą! Nie zmienia to jednak w niczym faktu, że Alpy to urzekająco piękne miejsca i pomimo tego, iż nie są tanie polecam je wszystkim łazikom kochającym góry.

Popularne posty z tego bloga

29.01 - 4.02.2024 - Góry Majorki

6.08 - 11.08.2024 - GSB - Beskid Żywiecki do Rabki - 112 km górami

1 - 4.11. 2023 - Budapeszt