26.07 - 6.08.2006 Turcja
26 lipca - środa - Antalia
Wstajemy bladym świtem i dzisiaj zaczynamy naszą podróż do Turcji. Z Gdańska wylatujemy wcześnie rano, świeci piękne słońce, a mi udaje się załapać miejsce koło środkowego wyjścia i mam nieco więcej miejsca na nogi. Lot mija szybko i bezproblemowo i pod nami już rozciągają się stepowe obszary azjatyckiej Turcji. Pierwszy raz w Azji. Lądujemy na dużym lotnisku w Antalii i od razu po wyjściu z samolotu uderza w człowieka potężna ściana nieznośnego, wilgotnego upału. Iwonie się podoba, ja nie mam czym oddychać. Szybko i sprawnie zostajemy przetransportowani do hotelu Ofo Towers. Jak widnieje nad wejściem 5*, ale klimatyzacja na dole jakby nie nadążała nad rosnącym upałem. Nocujemy w tym hotelu tylko dzisiaj, jutro wyruszamy na objazd Turcji. Dostajemy pokój na 20 piętrze i mamy piękny widok na morze. Upał jest rozkładający.
27 lipca - czwartek - Konia, Kapadocja
Wstajemy jeszcze w nocy, wychodząc na balkon czuje ciepły powiew wiatru znad morza, którego nie widać. Gdzieś z daleka, z któregoś minaretu dolatuje głos muezina nawołującego do pierwszej modlitwy. Ubieramy się i wychodzimy hotelu, gdzie czeka na nas autobus, którym rozpoczynamy tygodniowy objazd po Turcji. Przed nami prawie 3 tysiące km, w większości po azjatyckiej części kraju. Słońce wstaje znad horyzontu, a my powoli ruszamy w stronę gór. Zatrzymujemy się dopiero na przełęczy, która jest najwyższym miejscem, gdzie znajduje się droga jezdna w Turcji. I tutaj miła niespodzianka – pomimo, że słońce już wysoko jest przyjemnie chłodno – zaczyna mi się podobać! Mamy dzisiaj dojechać do Kapadocji, ale po drodze naszym miejscem przystankowym jest Konia. Niegdyś miejsce, gdzie pisano ikony, stąd jego nazwa. Dzisiaj miejsce bytowania Derwiszów Tańczących. Miasteczko średniej wielkości, ale świątynia robi wrażenie. Oprócz sarkofagów mnichów, pięknie ozdobionych i wystawy najmniejszych wydań Koranu na świecie, znajduje się szkatuła, w której podobno jest włos z brody Mahometa. Sceny przed nią odchodzą niemal dantejskie. Zapłakane kobiety wyznania islamskiego, drapią paznokciami szkło, płaczą i lamentują, jakby chciały w ten sposób dotknąć owej wątpliwej relikwii. Opuszczamy miasto i udajemy się w stronę Kapadocji. Wieczorem docieramy do dziwnej krainy górskiej. Na sam początek odwiedzamy podziemne miasto wykonane, a właściwie wydłubane w wulkanicznym tufie. Przyjemnie i chłodno a korytarze prowadzą nawet 7 pięter w dół. Cały system labiryntów ciągnących się dobre kilka kilometrów. Docieramy na nocleg do cichego hotelu, w pobliże miasta Ugrup.
Wstajemy bladym świtem i dzisiaj zaczynamy naszą podróż do Turcji. Z Gdańska wylatujemy wcześnie rano, świeci piękne słońce, a mi udaje się załapać miejsce koło środkowego wyjścia i mam nieco więcej miejsca na nogi. Lot mija szybko i bezproblemowo i pod nami już rozciągają się stepowe obszary azjatyckiej Turcji. Pierwszy raz w Azji. Lądujemy na dużym lotnisku w Antalii i od razu po wyjściu z samolotu uderza w człowieka potężna ściana nieznośnego, wilgotnego upału. Iwonie się podoba, ja nie mam czym oddychać. Szybko i sprawnie zostajemy przetransportowani do hotelu Ofo Towers. Jak widnieje nad wejściem 5*, ale klimatyzacja na dole jakby nie nadążała nad rosnącym upałem. Nocujemy w tym hotelu tylko dzisiaj, jutro wyruszamy na objazd Turcji. Dostajemy pokój na 20 piętrze i mamy piękny widok na morze. Upał jest rozkładający.
27 lipca - czwartek - Konia, Kapadocja
Wstajemy jeszcze w nocy, wychodząc na balkon czuje ciepły powiew wiatru znad morza, którego nie widać. Gdzieś z daleka, z któregoś minaretu dolatuje głos muezina nawołującego do pierwszej modlitwy. Ubieramy się i wychodzimy hotelu, gdzie czeka na nas autobus, którym rozpoczynamy tygodniowy objazd po Turcji. Przed nami prawie 3 tysiące km, w większości po azjatyckiej części kraju. Słońce wstaje znad horyzontu, a my powoli ruszamy w stronę gór. Zatrzymujemy się dopiero na przełęczy, która jest najwyższym miejscem, gdzie znajduje się droga jezdna w Turcji. I tutaj miła niespodzianka – pomimo, że słońce już wysoko jest przyjemnie chłodno – zaczyna mi się podobać! Mamy dzisiaj dojechać do Kapadocji, ale po drodze naszym miejscem przystankowym jest Konia. Niegdyś miejsce, gdzie pisano ikony, stąd jego nazwa. Dzisiaj miejsce bytowania Derwiszów Tańczących. Miasteczko średniej wielkości, ale świątynia robi wrażenie. Oprócz sarkofagów mnichów, pięknie ozdobionych i wystawy najmniejszych wydań Koranu na świecie, znajduje się szkatuła, w której podobno jest włos z brody Mahometa. Sceny przed nią odchodzą niemal dantejskie. Zapłakane kobiety wyznania islamskiego, drapią paznokciami szkło, płaczą i lamentują, jakby chciały w ten sposób dotknąć owej wątpliwej relikwii. Opuszczamy miasto i udajemy się w stronę Kapadocji. Wieczorem docieramy do dziwnej krainy górskiej. Na sam początek odwiedzamy podziemne miasto wykonane, a właściwie wydłubane w wulkanicznym tufie. Przyjemnie i chłodno a korytarze prowadzą nawet 7 pięter w dół. Cały system labiryntów ciągnących się dobre kilka kilometrów. Docieramy na nocleg do cichego hotelu, w pobliże miasta Ugrup.
28 lipca - piątek - Kapadocja, Goreme
Cały dzisiejszy dzień spędzimy w Kapadocji. Od samego rana wstaje piękne słońce i ruszamy do podziemny klasztorów w Goreme. To dawne podziemne miasteczko z monasterami wykutymi w skale. Mieszkali tutaj chrześcijanie w pierwszych wiekach chrześcijaństwa i to właśnie tutaj powstawały pierwsze teologiczne dzieła ojców kościoła. Dosyć stromą drogą docieramy na miejsca, jest na tyle wcześnie, że nie ma jeszcze wszędobylskich tłumów turystów różnej maści i narodowości włącznie z Japończykami. Monastery są jaskiniami wykutymi w tufie wulkanicznym z oryginalnymi freskami zachowanymi z pierwszego wieku naszej ery. Zachowały się dzięki brakowi dostępu światłą do wewnątrz. Imponujące i robią wrażenie symboliką w nich zawartą. Mają jeszcze jedną dobrą cechę – jest w nich chłodno! Kolejne miejsce, do jakiego witamy to manufaktura, gdzie ręcznie tka się dywany. Przyznam piękne a ceny jeszcze piękniejsze, ale niektóre tkane są z jedwabiu, co wiele tłumaczy. Nie zmienia to jednak faktu, że to totalne zdzierstwo i żerują tutaj na turystach. Dalej Karawansaraj, czyli zajazd dla wielbłądów. Dawniej, gdy pustynne obszary przecinały liczne karawany budowano specjalne warowne forty, w których można było się zatrzymać i odpocząć. Dzisiaj zajeżdżają tam głównie autobusy! Chwila odpoczynku w cieniu, wypalamy fajkę wodną i zaczynamy oglądać niesamowite i zapierające dech panoramy. Jest tutaj, co najmniej kilka tarasów widokowych skąd podziwiać można różnorodność krajobrazu Kapadocji. Może się wydawać na pierwszy rzut oka, że cała kraina jest identycznym typem gór i dolin, ale tarasy widokowe obalają ten mit. Na każdym z nich mamy odmienny typ krajobrazu. W dużej części jest to dzisiaj jeszcze dziki teren i jeżeli ktoś ma ochotę zaanektować sobie jakąś jaskinię, to nie ma problemu. W grotach mieszkają całe rodziny, wiodąc spokojne życie z dala od szalonej cywilizacji. Egzotyki dopełniają gdzieniegdzie przemykające wielbłądy. Na koniec tutejsza osobliwość, czyli Dolina Miłości. Zaręczam, że nazwa jest bardzo adekwatna do tego, co można zobaczyć. Przyznam, że Kapadocja to jedno z najbardziej niesamowitych miejsc, jakie miałem okazję odwiedzić i bardzo przypadła mi do gustu ta część Azji.
29 lipca - sobota - Ankara, Istambuł
Opuszczamy Kapadocję i dzisiejszy dzień spędzimy na podróży do dawnej stolicy Imperium Osmańskiego, czyli Istambułu. Ruszamy wcześnie rano. Po paru godzinach jazdy zatrzymujemy się w nieco dziwnym miejscu, gdzie biel, aż uderza w oczy. Jak się szybko okazuje to jezioro Tuz, w którym wyparowuje woda, a na jego dnie znajduje się sól. Idziemy dobre kilkaset metrów po solnym podłożu. Sprawdziłem to naprawdę sól. Ogromna biała przestrzeń rozciągająca sie pomiędzy wzgórzami, robi bajkowe wrażenie czegoś nierealnego. Kolejny przystanek to stolica Turcji, czyli Ankara. Typowe duże miasto, niczym specjalnym mnie nie zachwyciło, chociaż znajduje się tutaj stara część wybudowana na arabski styl. Ale Ankara bardziej przypomina miasto europejskie, niż azjatyckie. Położone na kilku wzgórzach z typowymi handlowymi dzielnicami. Niestety mamy mało czasu i musimy ruszać dalej. Wieczorem docieramy do potężnego miasta, jakim jest dzisiaj Istambuł, liczy sobie ponad 11 mln. ludzi. Na sam początek krótka wizyta w pierwszym popularnym miejscu, czyli na Wielkim Bazarze. Nazwa jak najbardziej adekwatna do miejsca. Bazar jest ogromny, ale Turcy jakoś wcale się są skorzy do puszczania cen. Wprost przeciwnie nie mają większej ochoty na targowanie. Jestem zdziwiony, bo ceny towarów, mówiąc delikatnie, są nieco wygórowane. Przyzwyczajeni przez zachodnich turystów, ci się nie targują tylko płaca ile chce sprzedający za towar. To doprawdy bardzo smutne! Bez większego żalu więc, pozostawiamy za sobą ten handlowy zakątek miasta.
30 lipca - niedziela - Istambuł
Wstajemy wcześnie rano i zwiedzanie miasta zaczynamy od Pałacu Topkapi. Dawna rezydencja sułtanów i miejsce szkolenia janczarów. Budowla z zewnątrz robi wrażenie. Potężne mury obronne i pierwsza brama, przez którą wchodzi się na dziedziniec pałacowy. Tuż za nią kolejna. Po lewej stronie zabudowania całkiem sporej kuchni, po prawej stronie jedno z ważniejszych miejsc czyli harem. Następnie przechodzimy na drugi dziedziniec już nieco mniejszy, ale za to królują tutaj piękne i egzotyczne kwiaty. Zewsząd otacza ich zapach i koloryt. W tym miejscu krążą już wszędobylskie tłumy turystów, nawet do tego stopnia, że ciężko chwycić jakieś miejsce dla zrobienia dobrego zdjęcia, – ale cóż takie jest prawo znanych miejsc, iż zawsze są oblegane. Na końcu tego rozległego kompleksu mamy tarasy widokowe z jednej strony na i Cieśninę Bosfor i Morza Czarne i Marmara, z drugiej strony na cały Istambuł. Zaskoczony byłem brakiem pięknych osmańskich wnętrz typowych dla tego regionu i tego rodzaju pałaców. Budowla jako całość robi bardzo sympatyczne wrażenie, ale wnętrza niczym nie zachwycają. Drugie miejsce dzisiaj to Hagia Sophia, czyli potężna bizantyjska Świątynia Opatrzności Bożej.
Złote kamienie nadal mienią się w blasku wpadającego przez okna światła. Mozaiki przyznam są klasyczne. Kolejne miejsce to Zatopiony Pałac lub Cysterna. Potężny zbiornik wodny z typową klasyczną kolumnadą, zbudowany dla zaopatrzenia stolicy imperium w wodę. Przestrzeń, znajdująca się dzisiaj zaledwie kilka metrów po poziomem asfaltu, jest imponująca. Piękne oświetlenie dodaje aury tajemniczości. Czas nagli i biegniemy dalej. Hipodrom oraz druga potężna turecka budowla Błękitny Meczet. Bez dwóch słów - imponujący!
Budowla, która miała dorównać swojej bizantyjskiej poprzedniczce i dorównuje. Wewnątrz ogromne tłumy ludzi, ciężko przejść do przodu i niebieskie okna, przez które wpadające promienie słoneczne potęgują efekt tajemniczości budowli. Gdzieniegdzie siedzący pod ścianami muzułmanie modlą się. Wychodzimy z meczetu na upalny dziedziniec. Ostatnim punktem dnia jest rejs statkiem po Bosforze. Miły, chłodny wiatr zaczyna powiewać od razu, gdy ruszamy z przystani. Mijamy wszystkie mosty rozciągnięte miedzy obydwoma brzegami cieśniny, łączącymi lewą i prawą stronę miasta. Zarazem Azję i Europę, bo w tym miejscu przebiega ich granica. Po obu stronach pałace lub wzniesione na wzgórzu wille, robią przyjemne wrażenie w blasku zachodzącego słońca. Piękna zieleń i widoki pozwalają odpocząć po upalnym dniu.
31 lipca - poniedziałek - Dardanele, Troja, Pergamon
Wcześnie rano, gdy słońce jeszcze nie wychyliło się znad horyzontu, opuszczamy Istambuł i dajemy się w stronę Dardaneli, czyli cieśniny łączącej kolejny brzeg europejski z Azjatyckim. Docieramy do pagórkowatej granicy lądu i morza i niewielkim promem przedostajemy się z powrotem do Azji. Upał znowu zaczyna dawać znać o sobie, chociaż wiatr znad morza skutecznie chłodzi. Na drugim brzegu mijamy Półwysep Isonzo, czyli miejsce desantu wojsk australijskich i nowozelandzkich podczas pierwszej wojny światowej. Podobno często odwiedzany przez te nacje z racji znajdującego się tutaj cmentarza. Opuszczając nadmorskie rejony udajemy się do Troi. Jest to miejsce, które z dużym prawdopodobieństwem było mityczną Troją, chociaż do dnia dzisiejszego nie ma na to całkowitego dowodu. Jak to w wielu przypadkach bywa, linia brzegowa nieco się cofnęła i stojąc w dawnych ruinach nie widać nawet morza. Nieco przypomina mi to sytuację w Termopilach, gdzie morze cofnęło się niemal do linii horyzontu. Docieramy na miejsce. Tuż przed wjazdem widnieje ogromny drewniany koń, symbol niechybnego upadku Troi. Można sobie do niego wejść i nieco posiedzieć podziwiając widoki ruin miasta, ale stwierdzam, iż lepsze fotki wychodzą stojąc obok konia.
Następnie odbywamy rundę po dawnym mieście. Obszar niezbyt rozległy, ale w dosyć dobrym stanie zachował się wyjazd prowadzący do miasta, czyli przypuszczalne miejsce, gdzie wciągnięto konia ośrodka. Poza tym nieco pozostałości antycznych kolumn i tu ówdzie walające się stare kamienie. Ruszamy dalej na południe. Kolejnym etapem naszego wyjazdu ma być miejsce nie mniej słynne, czyli Pergamon. Docieramy na miejsce późnym popołudniem, gdy słońce powoli chyli się ku zachodowi. Jak się okazuje to dobry zbieg okoliczności, bo kolory otoczenia zaczynają się zmieniać na cieplejsze. Zaczynamy mozolny podjazd pod olbrzymią górę, na której niegdyś znajdowała się biblioteka Pergamonu. Po egipskiej bibliotece Ptolemeuszy, jedna z największych w starożytności. Po mozolnym wdrapywaniu się do góry w końcu jesteśmy. Miejsce robi nieprzeciętne wrażenie, raz ze względu na wysokość i widoki, a dwa ze względu na piękne ruiny miasta. Większość wykonana z białego kamienia, niesamowicie kontrastuje z niebieskim niebem na tle zachodzącego słońca. Kilka kolumnad prezentuje się równie okazale jak za czasów swojej największej świetności. Po prawej stronie można podziwiać ogromne jezioro, które powstało w sztuczny sposób, po wybudowaniu ogromnej tamy z elektrownią wodną. Z drugiej strony góry znajduje się potężny amfiteatr. Patrząc, iż leży on na stoku widok rozpościera się, co najmniej na kilkadziesiąt kilometrów. Można usiąść na ciepłych kamieniach i spokojnie podziwiać spektakl zachodzącego słońca.
1 sierpnia - wtorek - Efez, Hierapolis, Pamukalle
Znowu wstajemy grubo przed wschodem słońca i ruszamy w stronę jednego z najbardziej znanych, starożytnych miast w tej części Azji, wspominanego w Biblii – Efezu. Gdy słońce już wstało mijamy Izmir, z jego niesamowitą zatoką i udajemy się w stronę Efezu. Przed południem docieramy do miasta. Udaje nam się wejść na jego teren, zanim przybędą dzikie hordy turystów z całego świata. Miasto i jego rzymskie ruiny robi od samego początku imponujące wrażenie. Było to jedno z największych miast Imperium Rzymskiego. Na początek odwiedzamy Odeon, czyli mały teatr. Mijamy Bramę Herkulesa, całe ulice z pozostałościami domów możnych mieszkających w mieście, miejskie łaźnie dla równych i równiejszych ówczesnego świata. Jest także dom publiczny! Ulicą kuracyjna dochodzimy do centralnego punktu antycznej metropolii, jakim jest fasada dawnego budynku biblioteki. Budowla nie do opisania słowami. Pokazująca kunszt najwyższej klasy i jakości budowniczych i rzeźbiarzy pracujących przy jej misternym wykonaniu. Przyznaję, bez cienia przesady, że zachwycająca. Słońce zaczyna palić niemiłosiernie, więc można chwilę odpocząć w jej cieniu podziwiając starożytne posągi i opanowanie sztuki rzeźbiarstwa przez tamtejszych mistrzów. Idąc dalej ulicą marmurową dochodzimy do Wielkiego Teatru. Widziałem ich już wiele, ale ten jest potężny. Miało tutaj zasiadać podobno, około 50 tysięcy ludzi, co jak na owe czasy, było ilością gigantyczną. Przeciskamy się przez tłumy turystów, które zalegają w każdym zacienionym miejscu i zasiadamy w teatrze. Pomimo ogromnej powierzchni teatru posiada on, wzorem antycznych amfiteatrów niesamowitą akustykę. Osoba przemawiająca na scenie słyszana była przez widzów w całym obiekcie.
Opuszczamy Efez i udajemy się w stronę kolejnych miejsc, tym razem do Hierapolis i Pamukalli. Hierapolis do ogromne cmentarzysko, na którym znajdowały się kamienne groby bogatych ludzi. Niektóre z dzisiejszego punktu widzenia przypominają kaplice i rozciągają się na dosyć dużym, równinnym obszarze. Z daleka, na pierwszy rzut oka, mogą przypominać ruiny jakiegoś starożytnego miasta. Niestety większość grobowców już dawno została splądrowana przez miejscowych rabusiów. Po całodziennych upałach udajemy się na kąpiel do źródła Kleopatry. Miejsce, gdzie ongiś kąpała się mityczna władczyni. Osobliwością tego miejsca miała być woda mineralna, w której zażywa się kąpieli i tak jest w rzeczywistości. To typowe ciepłe źródło, gdzie bąbelki powietrza osiadają na skórze. Na dnie basenu leżą antyczne kolumny zanurzone w wodzie. Coś niesamowitego. Miejsce jest absolutnie błogie i rajskie. Na koniec, w blasku zachodzącego słońca, idziemy obejrzeć jeden z cudów przyrody. Pamukalle, czyli wapienne wodospady. Woda wydobywająca się z ciepłych źródeł nanosi wapień na skały, czego efektem są całkowicie białe, wapienne tarasy z płynącą wodą. Kręci się tutaj masa ludzi, brodząc po wodzie i ciężko znaleźć spokojny kąt, aby podziwiać uroki tego niesamowitego miejsca. Powoli mówi się o zadeptywaniu Pamukalli przez masy ludzi i myśli się, o jakimś jego ograniczeniu lub utworzeniu rezerwatu w przyszłości, gdyż ta kwesta jest zupełnie nieuregulowana. Przy takiej eksploatacji jak dzisiaj, doprowadzi się do jego szybkiego i całkowitego zniszczenia.
2 sierpnia - środa
Ostatni dzień objazdu, ostatni raz musimy zerwać się tak wcześnie rano. Powoli zbieramy się w stronę południowego wybrzeża. Po paru godzinach jazdy, przy coraz bardziej zmieniającym się krajobrazie, zatrzymujemy się przy pięknym górskim jeziorze. Oprócz niesamowitego krajobrazu wyróżnia to jezioro pewna osobliwość. Mianowicie posiada ono aksamitne, białe dno. Tak naprawdę na jego dnie znajduje się soda, dlatego sprawia ono tak sympatyczne wrażenie. Wchodząc do wody i idąc dobre kilkaset metrów widzi się pod nogami tylko biały piasek. Na dodatek płytko jest dosyć daleko od brzegu, więc bez obaw można sobie pobrodzić. Na brzegu wyleguje się kilka wielbłądów, na których, jeżeli ktoś przejawia ochotę, można sobie nieco pojeździć. Resztę dnia spędzamy przedzierając się przez góry w stronę Alanyi i naszego miejsca pobytu na najbliższe kilka dni.
3 - 8 sierpnia - Alanya
Kolejny tydzień spędzamy w Alanyi. Typowe turystyczne miasto, nastawione wyłącznie pod turystów i ich wygody. Mnoży się tutaj od hoteli na każdym kroku. Im dalej za miasto tym hotele są nowsze, większe i oczywiście o wyższym standardzie. Samo miasto przyznam niczym szczególnie mnie nie zachwyciło. Na rynkach też Turcy jakoś nie za bardzo mieli ochotę na targowanie się i obniżanie cen towarów. Wprost przeciwnie sprawiali wrażenie pewnych, iż sprzedadzą towar za cenę, jaką podają. Być może to wpływ turystów z zachodu, którzy płacą ile oni śpiewają. Jednym słowem byłem nieco zawiedziony. Godnym uwagi miejsce jest wzgórze, a właściwie cypel wystający w morze, wyraźnie wybijający się na tle miasta. Na jego szczycie stoi stara arabska cytadela. Ostatniego popołudnia, pomimo porażającego upału, doszedłem do wniosku, iż wejdę do góry. Wilgotność i porażający upał powodowały, iż po kilku krokach leciało z człowieka. Na szczęście po minięciu połowy podejścia, oblał mnie wodą jeden z gospodarzy pracujących właśnie w ogrodzie i na piechotę dotarłem na sam szczyt. Przyznaję widoczek niesamowity, szczególnie przy blasku zachodzącego słońca. Warto było się zmęczyć, aby go ujrzeć. Plaże w mieście, typowo gruboziarniste i morze o dosyć dużym prądzie. Ostatniego wieczoru widzieliśmy pokaz jego siły. Fale wielkości niczym z Atlantyku, na których pływają surferzy – piękny pokaz sił przyrody. Główna atrakcją tego pobytu i tego, co zawsze chciałem posmakować był – RAFTING!
6 sierpnia - niedziela - Rafting
Rafting, czyli spływ dziką rzeką. Jedna z tych przyjemności, których w Polsce nie ma jeszcze w pełnym wydaniu. Być może, dlatego iż nie mamy typowych rzek do tego typu zabawy, a jeżeli są to za zimne. Tak się złożyło, iż w jednym z tubylczych biur turystycznych, udaje się załatwić ten wyjazd za połowę ceny, w porównaniu do hotelowej. Po raz kolejny potwierdziło się stare powiedzenie, iż kombinowanie na wyjazdach popłaca i to w sposób wymierny. Wcześnie rano wyjeżdżamy autobusem. Aby dotrzeć do gór, mamy do przejechania w jedną stronę ponad 150 km. Droga mija dosyć szybko i docieramy na miejsce. Słońce coraz bardziej daje znać o sobie i zaczyna palić. Zostawiamy wszystkie zbędne rzeczy w autobusie, łącznie z ubraniami, butami, zegarkami, czyli wszystko, co można zgubić. Zakładamy kapoki, kaski i wsiadamy do pontonu. Do jednego wsiada 15 osób. Ponieważ na przód musiało pójść dwóch facetów, i wypada na mnie, zajmuję miejsce na lewej burcie. Iwona siada bezpiecznie z tyłu. Ruszamy, już na samym początku przekonuję się, że to wcale nie jest śmieszne. Na pierwszym szybkim i stromym przełomie jeden ponton wyleciał do góry i wszyscy pasażerowie zażywają kąpieli w rwącym potoku. Za chwile mały przystanek, przebieżka po głębokim potoku i wracamy z powrotem. Trzeba wiosłować, co pewien czas są szybsze lub wolniejsze fragmenty spływu. W pewnym momencie robi się na tyle głęboko, iż można bez obawy wskoczyć do lodowatej wody. Upał daje się we znaki, więc wskakuję. Na początku porażające zimno, ale za chwilę jest już normalnie. Płyniemy dalej. Ponieważ Rafting to dosyć dochodowy interes płynie, co najmniej kilkadziesiąt pontonów, każda sekcja innego koloru. My jesteśmy niebiescy, są także czerwoni, żółci i chyba zieloni. Kolejny przystanek to - skok w szczelinę. Robię wielkie oczy, gdy widzę facetów wskakujących do wody, przy tak silnym prądzie, że wciąga ich pod wodę i wyrzuca jakieś 10 metrów dalej. Podoba mi się i nie czekając ani chwili muszę spróbować. Skaczę i prąd od razu wciąga mnie gdzieś pod wodę. Spodobało mi się, ponieważ jest jeszcze trochę czasu, więc pozwalam sobie, na jeszcze jeden szalony skok w szczelinę. Niesamowite! Ruszamy dalej i znowu rytmiczne wiosłowanie. Pod koniec mijamy kilka przełomów i woda wściekle atakuje ponton. Trzeba trochę manewrować balastem, aby nie wylądować po drugiej stronie. Na kilkadziesiąt metrów przed końcem spływu, płynący przed nami ponton, jak wystrzelony, wylatuje w górę i jego pływający pasażerowie, mijają nas po prawej i lewej stronie burty naszego pontonu. Po prawie 5 godzinach dotarliśmy do końca. Następnie obiad i oglądamy film z całej wyprawy. Polecam wszystkim tą zabawę. Może na początku człowiek ma lekkiego stracha, ale później przyzwyczaja się do walki z żywiołem i jest naprawdę niesamowicie. Gdy będziesz miał okazję spróbuj, bo warto!