21 - 28.01.2005 Tunezja - Sousse

21 stycznia - piątek - przylot do Sousse

Brzydka i zimna noc, wsiadamy do pociągu kilka minut po północy i ruszamy do Warszawy. Za oknem pada deszcz. Podróż mija szybko i bez problemów. Pociąg ma niewielkie opóźnienie, ale to i tak praktycznie bez znaczenia, bo w Warszawie będziemy mieli sporo czasu. Na Centralnym lądujemy kilka minut po szóstej. Zimno, brzydko, szaro i obleśnie. Udajemy się do najbliższego Maca, aby nieco się rozgrzać i wypić coś ciepłego. Wskakujemy w 175 i jedziemy na lotnisko, jesteśmy tutaj przed czasem. Leciałem z Warszawy po raz pierwszy, ale wyobrażałem sobie, że hala odlotów jest większa, a tutaj taki niewielki pikuś. Bywałem na większych lotniskach! W końcu odbieramy bilety i rozpoczynamy odprawę. Chwila na strefie wolnocłowej i idziemy do swojej bramki. Tutaj iście skrupulatne prześwietlenie, przeszukanie i obszukanie. Po pomyślnej operacji czekamy na odlot. Tym razem Airbus A320 - samolocik z zewnątrz wygląda na solidny! Wewnątrz już nie okazał się taki wygodny, bo jak zwykle miałem za mało miejsca na nogi. Pomimo, że wylecieliśmy prawie z pół godzinnym opóźnieniem o 12:45, do Monastyru przylecieliśmy o czasie. Jak zwykle piękne słońce, gdy samolot wzbił się ponad chmury i od czasu do czasu widoczki na ziemię. Szczególnie podobały mi się ośnieżone szczyty Alp i wybrzeża Chorwacji. O 15:15 wylądowaliśmy w Monastyrze, odprawa nieco ślamazarnie, jak to u Arabów, wsiadamy do autobusu, bagaż do luku i jedziemy do hotelu. Od razu kontrast do pogody w Polsce, błękitne niebo, niewielkie chmurki i temperatura około 15 stopni, za to nieco wiało, ale to detal. Pogoda jak u nas w czerwcu! Po kilkunastu minutach wysiadamy przed hotelem Riadh Palms w Sousse. Wypełnienie kwitów hotelowych nie zajmuje dużo czasu i jesteśmy już w swoich pokojach. Z okna mogę popatrzeć sobie na pierwszy zachód słońca, który ma miejsce tutaj przed godzina 18 – u nas w kraju już głucha noc. Wieczorem udajemy się na pierwszy spacer promenadą nadmorską, większość sklepów już zamknięto, więc nieco zmęczeni podróżą udajemy się w objęcia Morfeusza.



22 stycznia - sobota - Sousse

Piękny i słoneczny dzień, przeznaczymy sobie na rundę po mieście, w którym mieszkamy, czyli Sousse. Promenadą nadmorską idziemy do głównego placu miasta, skąd widać już mury warowne dawnej twierdzy. Jak się przekonałem poprzedniego wieczoru, w mieście są 2 dworce kolejowe. Jeden, z którego odjeżdżają pociągi do Mahdii i Monastyru i drugi bardziej typowy, z którego można dostać się do Tunisu lub na południe kraju do np. El Jem. Kręcimy się nieco po uliczkach Medyny podglądając, co mają w sprzedaży uliczni handlarze. Jest tego dosyć sporo, ale na zakupy i targowanie przyjdzie czas później.
W centrum uwagę przyciąga meczet, do którego niestety nie wszedłem, bo już na samym wejściu wyrzucił mnie jakiś Arab. Siadamy przy fontannie i zaczynamy jeść. Słonce błogo przygrzewa jest bardzo ciepło. Na przeciwko nas znajduje się bryła ribatu, czyli dawnego klasztoru warownego, będącego jedną z najstarszych budowli w Tunezji, bo pochodzącą z IX wieku. Typowy budynek z piaskowca, ale już z dołu robi wrażenie! Wchodzimy na dziedziniec następnie schodami na kolejne piętra starego klasztoru. Im wyżej tym ładniejszy widok na okolicę, szczególnie w pełnym słońcu. W końcu wchodzimy na wieżę, wieje tutaj niesamowicie, ale widok aż po sam Monastyr! Teraz dopiero widzimy drugi wysoki budynek wraz z latarnią morską na drugim końcu Medyny. Wydaje się niedaleko, więc to nasz kolejny cel. Docieramy szybciej niż się wydawało. W środku jak się okazuję potężna kolekcja rzymskich mozajek. Dzieła są wielkich rozmiarów i robią wrażenie swoją misternością i delikatnością! Na tym chyba zakończymy dzisiejszą rundkę po mieście robi się nieco chłodniej i słońce powoli chyli się ku zachodowi. Nadmorską promenadą wracamy do naszej kwatery.


     
23 stycznia - niedziela - Port El Kantanoui

Niedziela w państwie arabskim traktowana jest jako zwykły dzień tygodnia, czyli wszystko czynne do oporu! Ponieważ wiatr ustał i mamy piękną pogodę dzisiaj postanowiliśmy udać się na pieszy spacer plażą do słynnego tutaj Portu El Kantaoui. Jak przewidujemy w jedną stronę powinniśmy iść około 1,5 godziny plażą. Ulicą byłoby może nieco mniej, ale co to za przyjemność, tłuc się asfaltem. Ruszamy koło południa i słońce grzeje na maxa, to chyba najcieplejszy dzień w Tunezji, jak na mój gust temperatura dochodzi do 23-25 stopni! Błogie i przyjemne ciepełko a w Polsce rypie zima!
Szło się dosyć spokojnie, fale średniej wielkości od czasu do czasu podmywały nam nogi. W końcu dochodzimy, jest miasto, ale portu jakoś nie widać. W mieście bardzo ciepło, przechadzamy się uliczkami, ale gdzie ten port? Mijamy małe zoo z wielbłądami i skręcamy w stronę plaży. Cofamy się kilkaset metrów i trafiamy do celu. Niewielki port, w którym aż roi się od najbardziej wypolerowanych i przybajerowanych jachtów tego świata. Wokół masa sklepów, kafejki i pirackie statki. Oczywiście wszyscy nakłaniają, aby wejść do ich sklepu lub usiąść w ich kawiarni – jak wszędzie! Zdziwiły mnie tutaj Agawy. Widywałem je w wielu państwach śródziemnomorskich, ale nigdzie nie były takie wielkie jak tutaj! Po prostu bajkowe. Po wyjściu z portu idziemy na mały ryneczek i jak się niebawem okazało był to bardzo dobry pomysł, bo akurat włączyli fontanny. Może nie tak zachwycające jak te w Barcelonie lub Pradze, ale jak na środek zimy mogą być.
Ruszamy w drogę powrotną, zawsze mam wrażenie, że z powrotem jest bliżej lub po prostu szybciej idę. Wracając zastanawiam się nad wędkarzami, a właściwie nad tym, co łowią. Na brzegu znajdowały się wędki postawione na sztorc z dosyć dużym obciążeniem, ale nie widziałem przez całą drogę, aby ktokolwiek z łowiących cokolwiek złowił. Kilkanaście minut po zachodzie słońca docieramy do hotelu.

24 stycznia - poniedziałek - Kartagina - Tunis

Na dzisiaj zaplanowaliśmy kolejową wycieczkę do Tunisu i Kartaginy. Wstajemy nieco wcześniej niż zwykle, szybko śniadanie i z buta na dworzec, pociąg odjeżdża o 8:45. Przy kasie jeszcze tłoczy się nieco Arabów za biletami, wiec staję w kolejce. W końcu dostaję go do ręki w wpadamy do pociągu. Nieco podobne w stylu do francuskich, wszędzie full ludzi, ale jakoś łapiemy wolne miejsca. Ruszamy w drogę, ponad 2 godziny jazdy.
Wokół zaczynają się typowe tunezyjskie krajobrazy, płasko jak stół, może gdzieś na horyzoncie majaczą wierzchołki gór. Na polach pełno drzewek oliwkowych i piasek między nimi. Nie ulega wątpliwości, że to raczej gorący klimat - ale dzisiaj od rana chłodno. Po dwóch godzinach dosyć szybkiej jazdy lądujemy na dworcu w Tunisie. Ku mojemu zdziwieniu przypomina on bardziej dworzec europejski niż afrykański, stosunkowo nowoczesny i czysty.
Szybko łapiemy tramwaj do Sidi Abu i Kartaginy, po 2 przystankach wszyscy wysiadają, nie wiadomo, co jest grane – koniec toru! Przesiadamy się na kolejny pociąg, którym docieramy do turystycznej miejscowości Sidi Bu Said. Prawdę mówiąc opisywały ją przewodniki, ale na mnie jakoś nie zrobiła wrażenia, może oprócz pięknego ogrodu z palmami i kaktusami, które w blasku słońca ładnie się prezentowały! Po niedługim spacerze odwrót do Kartaginy, cofamy się parę przystanków i jesteśmy.
Wygląda na typową prowincjonalną mieścinę, od razu szukamy wzgórza z katedrą. Po kilku krokach i kawałku pola na „szago” docieramy na plac przed katedrą. Nieco bizantyjska w stylu, ale ładna, oczywiście chrześcijańska, co jest tutaj rzadkością! Kilka fotek i lecimy na dół, bo czas nagli. Główna atrakcja Kartaginy, czyli dawne rzymskie termy. Myślałem, że to cos bardziej prymitywnego, a tutaj okazuje się, że ruiny wprost potężne! Kilka godzin można strawić, aby je dokładnie obejść!
Jak zwykle kilka zdjęć i w drogę. W pociąg i do Tunisu. Po drodze jedziemy sztuczną groblą usypaną w poprzek jeziora i jesteśmy w mieście. Nieco czasu zajmuje na odszukanie Medyny i Wielkiego Meczetu, przy okazji przemykamy się między straganami, gdzie każdy zachwala swój towar. Szwendamy się trochę pomiędzy straganami. Po dokonaniu zakupu pamiątek ewakuacja na dworzec. Wskakujemy do pociągu – zapchany! Robimy dopłatę do pierwszej klasy, która jest nieporównywalnie luźniejsza od dwójki i spokojnie docieramy do Sousse, gdy za oknami jest już ciemno!


25 stycznia - wtorek - Mahdia - Monastyr


Dzisiaj pogodna znacznie się popsuła, szaro i jakoś chłodno. Dzisiaj wyjazd w drugą stronę Mahdia i Monastyr. To ta sama linia, ale Mahdia dalej, więc to nasz pierwszy cel. Jak zwykle rano wychodzimy z hotelu i na dworzec. Ku mojemu zdziwieniu wygląda on lepiej niż niejeden polski!
Wysiadamy z pociągu i po ponad półtorej godziny jazdy i udajemy się w małym miasteczku Mahdia w poszukiwaniu meczetu! Nie nastręcza to wielkich trudności, bo jest on stosunkowo duży i widać go już z daleka. Po uiszczeniu drobnej opłaty możemy pospacerować sobie po dziedzińcu i zajrzeć do środka. Zaczyna padać deszcz i jest stosunkowo zimno. Dziedziniec jest dosyć duży, wyłożony marmurowymi płytami, wokół arkady, pod którymi można w ciszy i spokoju pospacerować. Opuszczamy meczet i idziemy dalej w kierunku niewielkiego cypla, gdzie znajduje się Twierdza, w której niegdyś Arabowie bronili się przed Berberami. Miejsce ładne, nieco antyczne, ale pada deszcz i okropnie wieje. Zrywamy się na pociąg i do Monastyru. Kolejną godzinę jazdy spędzamy w pociągu oglądając nieco stepowo-pustynne obszar Tunezji. Po drodze cała masa małych miasteczek i wsi. Deszcz przestaje padać i zza białych chmur wygląda znowu słońce, przyznam widok bardzo pocieszający.


Monastyr to miasteczko podobno latem opanowane przez turystów, dzisiaj jakoś przy pustawo. Mijając kolejny już dzisiaj meczet, dochodzimy do ribatu, czyli warownego klasztoru. Potężna budowla nie do porównania z tą która widziałem w Sousse. Zachodzące słońce świeci na maxa, co od razu nadaje kolorystyki całemu miejscu. W dodatku na dziedzińcu klasztoru urządzono sobie regionalną wystawę – moim zdaniem będą kręcić jakiś film. Namioty berberyjskie, dzbany, zagrody, daktyle - w efekcie zapchany cały dziedziniec, który przez to nabrał niesamowicie bajkowego charakteru. Teraz dopiero widać prawdziwą Afrykę!
Centralnym punktem miasta oprócz Ribatu jest Mauzoleum Burgiby, czyli najświetniejszego prezydenta Tunezji. Przyznam ładny i robi wrażenie z zewnątrz, ale niestety nie możemy zobaczyć jak się prezentuje w środku, bo jest zaryglowany na cztery spusty. Obok znajduje się dosyć duży cmentarz muzułmański, przez który przechodzimy idąc na dworzec. Wsiadamy do najbliższego pociągu i pól godziny później lądujemy w Sousse.



26 stycznia - środa - El Jem

Dzisiaj dzień, na który czekam najbardziej, czyli amfiteatr w El Jem. Podobno najlepiej zachowana budowla rzymska w Afryce Północnej!
O 8:10 wsiadamy do pociągu jadącego do Gabes. Tym razem nie zapchany Arabami, cała masa wolnych miejsc, piękne słońce za oknem – ruszamy w drogę. Pociąg dosyć szybko turkocze się po szynach i po niecałej godzinie na horyzoncie pojawia się jakieś miasto. Kątem oka widzę w szybie mury amfiteatru, wiec wysiadamy.
Jest dosyć chłodno, ale z biegiem czasu temperatura podskoczy. Budynek widać z daleka. Przyznam, że Koloseum w Rzymie się chowa. Potężna i dobrze zachowana konstrukcja do złudzenia przypomina swojego bardziej znanego poprzednika w Europie. To podobno tutaj nagrywano „Gladiatora”. Wchodzimy do środka. Ludzi niewiele, tylko parę wycieczek, które jadąc na pustynię, zaglądają tutaj na parę minut, a szkoda, bo budowla się wprost klasyczna. Spokojnie i bez pośpiechu obchodzimy całą dookoła, trzaskając całą masę zdjęć praktycznie w każdym możliwym kącie! Z samej góry można podziwiać całkiem niezły widok na miasteczko.


Bilet, który kupiliśmy pozwala na wstęp do muzeum willi rzymskich i mozaiek. Po niedługich poszukiwaniach docieramy na miejsce. Budowla w stylu willi rzymskiej z dobrze zachowanym mozaikami i to potężnych rozmiarów, łącznie z ogrodami. Budowla niegdyś musiała być całkiem pokaźnych rozmiarów, ale niewątpliwie czasy swojej świetności ma dawno za sobą.
Czas nagli i musimy wracać. Jedyny pociąg z tej stacji odjeżdża o 14:10. W dodatku kobieta w okienku sprzedała mi bilet do Kahala Sghira, pomimo iż chciałem do Sousse – nie kupię następnego przy przesiadce. Tym razem pociąg napchany na maxa, full Arabów, Murzynów i kogo tylko popadnie! Po przyjeździe do Kahala Sghira przeskakujemy na pociąg jadący z Tunisu do Sousse i po kilku minutach jesteśmy w chacie.



27 stycznia - czwartek - Sousse

Ostatni dzień pobytu przeznaczamy sobie na zakupy i targowanie się z Arabami do upadłego. Dzisiaj nie musimy się spieszyć i spokojnie możemy pokręcić się po mieście. Ruszamy jak zwykle po śniadaniu, pogoda dopisuje i słońce znowu przygrzewa. W takich momentach nie wierzę, że mamy koniec stycznia i środek zimy. Przy okazji idąc przez zatłoczone o tej porze dnia miasto trafiamy do niewielkiego, leżącego na uboczu, prywatnego muzeum Dar Essid.
To coś w stylu dobrze zachowanego XIX wiecznego arabskiego domu z poszczególnymi komnatami, łazienką, kuchnią i wieżą należącą niegdyś do właściciela, z której nawiasem mówiąc miał piękny widok na morze i całą okolicę.Wchodzimy do środka a tutaj nikogo, ktoś chyba zapomniał, że budynek jest otwarty. No tak tutaj nikt nie kradnie - Islam tego zabrania! Bardzo podobały mi się w całej Tunezji charakterystyczne duże i pięknie zdobione drzwi w stylu mauretańskim. W tym budynku znajduję ich kolejny przykład. W końcu zjawia się właściciel domu, kupujemy bilety i dostajemy jako mini przewodnik stronę z opisem domu w języku polskim, co jest dla mnie dosyć miłym zaskoczeniem. Dom wygląda imponująco i bardzo podoba mi się jego niepowtarzalny wystrój.
Po wyjściu z muzeum odwiedzamy jeszcze kilka sklepików, dla dokonania ostatnich pamiątek i obieramy kurs na hotel. Skończył się nasz ostatni dzień w Tunezji! Niestety trzeba wracać!

28 stycznia - piątek - wylot do Polski

Pobudka przed piątą rano – jak ja tego nie lubię. O godzinie 5:30 podjechał autobus, który ma nas zabrać na lotnisko. Szybko pakujemy się do środka, ostatnie spojrzenie na hotel i w drogę! Po kilku minutach jesteśmy na lotnisku w Monastyrze. Odprawa przebiega dosyć szybko, oddajemy bagaż i przechodzimy na strefę wolnocłową. Ceny w sklepach iście kosmiczne i tylko nie wiem, z jakiego księżyca im one spadły. Hala odlotów praktycznie pusta tej barbarzyńskiej porze, podchodzimy pod bramkę, czekamy na kontrolę i autobus, który podwozi nas pod schody samolotu. Typ samolotu ten sam, ale znacznie nowszy i co najważniejsze więcej miejsca na nogi. Zamiast do Polski najpierw lecimy na Djerbę, gdzie mamy międzylądowanie, aby zabrać kolejnych pasażerów. Startując z wyspy po raz ostatni widzę palmy i pustynne klimaty rozciągające się wokół! Lot przebiega szybko i bez problemów. Większość czasu czytam książkę, czasami spoglądając za okno czy widać coś ciekawego. Zgodnie z rozkładem kilka minut po 11 lądujemy w Warszawie. Od razu uderza zimny wiatr i obleśna pogoda – koniec lata, witamy w kraju! O 12:50 łapiemy ekspres do Gdyni i około 18 jesteśmy w chacie.

Popularne posty z tego bloga

29.01 - 4.02.2024 - Góry Majorki

6.08 - 11.08.2024 - GSB - Beskid Żywiecki do Rabki - 112 km górami

1 - 4.11. 2023 - Budapeszt