8.11 - 11.11.2003 Karkonosze - Samotnia

 8 listopada - sobota - Samotnia

Piątek godz. 20:45 ląduję tradycyjnie na dworcu w Gdyni. W ostatnim momencie kupuję bilet i biegnę na peron. Pociąg już stoi zdrowo zapakowany. A czego się spodziewałaś - przecież zaczyna się długi weekend i wszyscy cisną w góry szczególnie, że zapowiadano ładną pogodę! Idę na koniec tam zachowało się jeszcze kilka wolnych miejsc. Po minucie okazuje się, że wcale nie był to dobry wybór, obok w przedziale zainstalowała się hołota jadąca do wojska i zaczęło się rykowisko. Nie trwało długo, bo wpadł konduktor i szybko gości uciszył. Za to w Tczewie dosiadła się brygada kumpli, którzy zaczęli świętować czyjeś urodziny. Muszę mieć zawsze pecha i nie mógłbym chociaż raz jechać spokojnie. Oczywiście wiedziałem, że ze spania nici i rano będę wykręcony jak z pralki. W nocy okazało się, że goście jadą w Góry Kamienne i nie za bardzo wiedzieli, gdzie mają wysiąść. Poradziłem im, że na stacji Wałbrzych Miasto, ale i tak tam nie wysiedli, tylko na następnym. Ale to nie istotne, pociąg toczy się dalej, mgła opada i wychodzi piękne, jesienne słońce. Do Jeleniej pociąg przybywa z godzinnym opóźnieniem, ale dzisiaj nie ma to większego znaczenia. 
 
Na peron wysypują się tłumy i cisną na przystanek łapać autobus do Karpacza. Mam farta, bo bus jedzie do Karpacza Górnego, co zaoszczędzi mi telepania się z jak zawsze ciężkim plecakiem. W końcu wysiadam przy Świątyni Wang. Idealnie błękitne niebo słońce, aż bije po oczach, w tym momencie okulary przeciwsłoneczne są nieodzowne. Dzwonię do Michała, okazuje się, że cała ekipa przyjedzie za około 1,5 godziny. Mam więc nieco czasu, aby odwiedzić Świątynię Wang i popstrykać nieco zdjęć moją nową cyferką. Przed godziną 12 zjawiają się wszyscy w komplecie. 
 
Zostawiamy samochody na parkingu przy Legniczance, toboły na plecy i w górę. Wykorzystujemy znajomość okolicy, omijamy punkt sprzedaży biletów do parku narodowego i wchodzimy bezpośrednio na szlak. Po wyjściu z lasu otwierają się pierwsze widoki na Śnieżkę. Nie bez przesady powiem, że takiego widoku jak dzisiaj nie widziałem tutaj już dawno. Chyba tylko raz, w maju mieliśmy taką pogodę - jest dosłownie bajkowo!!! 
 
 
Na rozdrożu robimy sobie pierwszy przystanek. Słone i śnieg dookoła, zaczyna nieco wiać, ale to normalne przy tej wysokości. Ruszamy dalej. Słońce przebija się pięknie przez listopadowy las.


W Domku Myśliwskim chwila na posilenie się oraz łyk gorącej herbaty i już bezpośrednio do Samotni. Wchodząc do doliny widać ośnieżone ściany Małego Kotła, lód na szlaku a to znaczy, że jesteśmy na miejscu. Za rogu wyłania się drewniany budynek Samotni, która będzie naszą bazą wypadową. Dostajemy 7 osobowy pokój na piętrze. Po rozpakowaniu się robimy wieczorem mały spacer pętlą przez Domek Myśliwski do Strzechy Akademickiej
 

 
Słońce już zaszło za to wyłoniła się okrągła, niczym nie przesłonięta tarcza księżyca. Wydaje mi się, że tutaj w górach jest większy i wygląda jakoś inaczej, lepiej może bardziej tajemniczo. Mocno wieje, robimy kilka fotek na pamiątkę i spadamy na dół do schroniska.


9 listopada - niedziela - Sprindelowa Bouda

Otwieram oczy rano, za oknem lazurowe niebo i żadnej chmury! Na dzisiaj zaplanowaliśmy Odrodzenie i Spindlerową Boudę w Czechach. Na głównej grani nieco wieje, ale idzie się bardzo dobrze. Szybko okrążamy ściany Małego Kotła i dalej na zachód w stronę Dużego Kotła. 
 

Mały postój przy Słoneczniku i po kilku minutach marszu widzimy Duży Kocioł. Jezioro na dnie jeszcze nie zamarzło i niebieska tafla ładnie odbija się w blasku słońca. Widok klasyczny. Ruszamy dalej, 
 
 

Michał wyskoczył do przodu reszta idzie spokojnie jednym szykiem, przed nami Wielki Szyszak, którego mijamy z boku i po zejściu w dół po prawej stronie mamy budynek schroniska Odrodzenie. Wchodzę tam na chwilę po stempel, przy okazji zostawiłem Michała polar, po który musimy biec ponownie. Podczas powrotu przejechałem się na zdradliwym lodzie i o mało nie przydzwoniłem w metalowy kontener! W czeskim schronisku obaliliśmy po piwie i zamierzamy wracać czeską stroną. 
 

Na początku nieco w dół, piękną słoneczną doliną. Docieramy na jej dno, mijamy kolejne czeskie schronisko i wspólnie dochodzimy do wniosku, że zjemy w następnym czyli w Lucnej Boudzie, co jak się później okaże było błędną decyzją. 
 
 
Zaczęło się podejście na górę typową skalistą, tatrzańską doliną. Ze znaków wynikało, że to 4,5 km bez przerwy w górę, ale mam wrażenie, że czeskie kilometry jakoś mało odpowiadają rzeczywistości i jest tego o wiele więcej! Podczas podejścia robi się ciemno, schroniska nie widać robi się coraz zimniej. W końcu po wejściu na górę - jest! Czarna bryła wielkiego budynku jest dobrze widoczna na tle śniegu. Dochodzimy bliżej, a tutaj okazuje się, że buda jest po prostu zamknięta!!! Coś takiego może zdarzyć się tylko u pepików, w żadnym innym cywilizowanym kraju. 
 
Zdrowo zmęczeni i nieco wściekli nie zatrzymujemy się tutaj, tylko prosto na przejście graniczne. Stoi zupełnie puste nikogo tutaj nie ma. Teraz na główny szlak do rozdroża i już zaczynamy zejście na dół. Po drodze okazuje się, że droga nieco przymarzła i wywijamy nieco piruetów zanim docieramy do schroniska. Po drodze widać piękną panoramę w świetle księżyca i morze chmur w kotlinie na dole - widok niesamowity i jeszcze czegoś podobnego nie doświadczyłem na takiej wysokości!

10 listopada - poniedziałek - Śnieżka - Pec pod Śneżką

Kolejny piękny poranek. Słońce na full. Staramy się wyjść w miarę szybko, ale wychodzi praktycznie tak samo jak wczoraj, czyli ruszamy nieco przed jedenastą. Jeszcze chłopaki muszą pogadać przez komóry i tym razem atakujemy Śnieżkę. Magda pytała się czy to daleko? Stwierdziłem z godnie z prawdą, że nie. Nie wiem już który raz z kolei, ale to nie istotne, byłem tam w każdej porze roku i za każdym razem był inny widok ze szczytu. Mam nadzieję, że tym razem góra też czymś mnie zaskoczy. 
Tradycyjnie Michał z Bartkiem wyskakują do przodu, my natomiast idziemy bez pośpiechu śląską drogą. Pierwszy postój w "Śląskim Domu" czyli w schronisku na Równi pod Śnieżką. Ponieważ pogoda dopisuje, bez zbytecznego marudzenia ruszamy na szczyt. 
 

 
Po drodze nieco ślisko, ale nauczony doświadczeniem poprzednich podejść, nie idę wzdłuż łańcuchów, tylko przemykam bokiem kamieniami. Może to nieco mniej stabilne, ale za to nie wyślizgane przez turystów pomykających z góry na dół. Po niedługim czasie stoję na górze obok "UFO". 
 
 
Chłopaków gdzieś wcięło, dziewczyny jeszcze idą z tyłu. Wykorzystam ten czas i popstrykam trochę widoczków. Słońce świeci niemiłosiernie, bez okularów ani rusz. W końcu jesteśmy w komplecie. Ludzi full i Michał doszedł do wniosku, że zejdziemy na drugą stronę do schroniska w Rozohorkach na wyprażany ser - typowy czeski specyfik. Droga w dół jest przyjemna, więc po pół godzinie lądujemy na pięknej słonecznej polanie u stóp schroniska. Termometr pokazuje 22 st, ale nie ma dzisiaj aż tylu, sera w schronisku też nie ma, bo za chwilę mają tutaj przyjechać na bibkę myśliwi! Faceci wyglądają rzeczywiście jak by ich z lasu wypuszczono i to co najmniej w epoce Franciszka Józefa! 
 


Skoro nie było sera idziemy na dół do Peca pod Sneżką, to ich odpowiednik naszego Karpacza. Po drodze zaliczamy kolejną, bajkową dolinę, oświetloną zachodzącym słońcem i jesteśmy w miasteczku. Styl może nieco bardziej alpejski, ale za to w przydrożnej gospodzie dostajemy wyprażany ser. Kiedy jemy za oknem zapada zmrok i zastanawiamy się jak przedostać się do Polski. No i tutaj robi się kłopot, oprócz nas dwóch nikt nie wie gdzie jesteśmy i jak wracać!?
 
Dochodzimy do wniosku, że najbezpieczniejszym posunięciem będzie wynajęcie taksówki, aby nas zawiozła tak wysoko jak to się tylko da. Wszyscy są zdrowo zmęczeni, a początkowy odcinek 5 km prowadzi ostro pod górę. Są drobne problemy z załatwieniem wozu, ale w końcu udaje się i przyjeżdża nowa Skoda SuperB. Wygląda jak dobrej klasy BMW, nawet klamki z zewnątrz ma podświetlane! Jest już ciemno, dzielimy się na dwie grupy i ruszamy. 
 Jadę w pierwszej, gość podrzucił nas tak wysoko jak tylko się dało. Na górze czekamy na resztę. W końcu są, przed nami kilka kilometrów w ciemności do polskiej granicy. Ruszamy widocznym jeszcze asfaltem, droga szybko pokrywa się lodem, zaczyna wiać. Wkrótce wokół mamy tylko lód. Wokoło dosłownie szklanka i tylko światło księżyca się w nim odbija. 
 

Po wejściu na wzgórze widzimy Lucną Boudę, czyli to samo miejsce, gdzie byliśmy wczoraj. Po drodze znajdujemy jeszcze otwarty ratrak i szlakiem nachylonym lekko w dół docieramy do granicy. Oczywiście żywego ducha nie widać, przejście totalnie nie pilnowane! Przejść może każdy, kto tylko zechce! Z tego miejsca do schroniska mamy już rzut beretem, nadal bardzo zimno i wieje. Na szczęście docieramy bez problemów.

11 listopada - wtorek - odwrót


Ostatni dzień wyjazdu - musimy się zrywać na dół. Przyjemne były te dni, kiedy człowiek oderwał się od cywilizacji, telefonów, internetu i mógł spokojnie pomieszkać w górach. Szkoda tylko, że tak szybko minęło. Około 10 opuszczamy pokój, płacimy rachunki i w drogę. 
W tą stronę plecaki jakby lżejsze, ubyło nieco jedzenia. Słonce nadal świeci, masy ludzi ciągną do góry. Tym samym szlakiem co poprzednio zmierzamy do Karpacza. Ładujemy bagaże do samochodów i odjazd. Zatrzymujemy się w Karpaczu, aby posilić się góralskimi pierogami i jedziemy na chwilę do Legnicy. Niestety czas się pożegnać i każdy rusza w swoją stronę. Bartek podrzuca nas na dworzec do Wrocławia, gdzie łapiemy popołudniowego Ex-a do Gdyni. Oczywiście nie obyło się bez numerów w pociągu, bo nasza kolej sprzedała 5 osobom tą samą miejscówkę w przedziale. Cyrk na kółkach, dosłownie i w przenośni. Około północy wylądowałem w chacie. Dziękuję wszystkim za wspólny wyjazd w góry. Był niebanalny, mam nadzieję, że nie ostatni w takim składzie!!! 

Jak czas pokazał - był to jeden z najbardziej niesamowitych wyjazdów w Karkonosze, który się już nigdy nie powtórzył. Jak mawiają Czesi -"to se ne wrati"!!

Popularne posty z tego bloga

29.01 - 4.02.2024 - Góry Majorki

6.08 - 11.08.2024 - GSB - Beskid Żywiecki do Rabki - 112 km górami

1 - 4.11. 2023 - Budapeszt