26.06 - 29.06.1991 Bieszczady - Ustrzyki Górne - Po prostu początek !
26 czerwca - środa
Nie da się ukryć, iż był to mój pierwszy samodzielny wyjazd w góry, na który bardzo czekałem i który odmienił moje życie. Popełniłem podczas tego krótkiego wyjazdu, chyba wszystkie możliwe błędy zarówno przygotowawczo jak i podczas marszu na szlaku. Wtedy nie byłem w stanie się przed tym uchronić, ale pomimo wszystko rozpoczęła się właśnie wtedy, dla mnie, epoka wypraw górskich, która mam nadzieje, będzie trwała jeszcze długie lata. Właśnie podczas tamtego wyjazdu po raz pierwszy poznałem klimat, urok i smak tych gór, które po dziś dzień, w moim skromnym przekonaniu, nie mają sobie równych.
27 czerwca - czwartek - Ustrzyki Górne - Tranica - Rozsypaniec
Po przebudzeniu dochodzimy do wniosku, że już prawie dojechaliśmy do Przemyśla. Tutaj ku mojemu zdziwieniu okazało się, że dalej do Ustrzyk pojedziemy przez terytorium Ukrainy i dlatego do wagonu załadował się mały oddział z kałachami i dziwnymi chełmami na głowach. Pociąg ruszył. Przed granicą zobaczyłem wysokie na kilka metrów zasieki z drutu kolczastego i zaorany pas ziemi niczyjej. Po kilkunastu minutach ruszyliśmy dalej. Okazało się, że nie istnieje linia kolejowa biegnąca przez polskie terytorium do Ustrzyk Dolnych i dlatego pociąg jedzie przez Ukrainę. Oczywiście pociąg nie zatrzymywał się ani na sekundę, a co za tym poszło nikt nie wsiadał ani nie wysiadał. Wolno telepiąc się dotarliśmy do granicy Polski i po jej przekroczeniu w Krościenku dojechaliśmy do Ustrzyk Dolnych. Tutaj chwyciliśmy autobus do Ustrzyk Górnych i rozpoczęliśmy mozolny podjazd do ostatnich dzikich gór Polski.
Zdjęcia na tym wyjeździe robiłem moją starą "Smieną 3M" oczywiście produkcji CCCP, którą dostałem jeszcze na przyjecie. Bez światłomierza, z ręcznie nastawianymi przesłonami oraz czasem naświetlania. Aby cokolwiek wykonać trzeba posiadać choć minimum wiedzy fotograficznej, jak widać poniżej - jakieś minimum osiągnąłem:
28 czerwca - piątek - Muczne - Ustrzyki - Przemyśl
W nocy zaczęło zdrowo lać, deszcz siąpił całą noc, przynajmniej takie miałem wrażenie. Mój namiot pomimo, iż nie najlepszy, wytrzymał nawał wody, ale rano okazało się, że potok tak przybrał, iż nie jesteśmy w stanie powrócić na drogę. Nie było innego wyjścia, jak poszukać jakiegoś brodu, aby powrócić na drogę. Na szczęście po kilku godzinach poziom wody na tyle opadł, że mogliśmy ruszyć w drogę powrotną do cywilizacji. Ruszyliśmy w stronę wioski Muczne, bo tam spodziewaliśmy się znaleźć jakiś sklep. Idąc minęliśmy szkielet jakiegoś większego zwierza, być może niedawno zagryzionego przez wilki. Dosłownie szkielet i same kości na środku drogi - to działa na wyobraźnię każdemu. Po kilku godzinach marszu w brzydkiej i pochmurnej pogodzie doszliśmy do wioski. Pusto i cicho, ale jest sklep. Od dwóch dni prawie nic nie jadłem. Mamy ze sobą tylko resztki bochenka chleba. Kupuję czekoladę, lub coś co wygląda jak czekolada. Ech..... co za smak :-) Człowiek z głodu zjadłby wszystko! Po długim odpoczynku ruszyliśmy dalej na przystanek PKS. Szaro i cicho wokoło, żadnych ludzi. Mam wrażenie, że to miejsce na końcu świata. Zatrzymujemy jakiegoś starego jeepa, który jak się okazało jedzie do samego Przemyśla. Niesamowite wprost! Była to typowa okazja, więc pomimo tego, że w środku zdrowo jechało benzyną, było ciasno i niewygodnie, my z plecakami, zabraliśmy się z tym uprzejmym panem do samego Przemyśla. Na dworcu całe masy Ukraińców, ruszających do Polski na handel, w dowolną i jakąkolwiek stronę. Wieczorem wsiadłem do pociągu jadącego do Warszawy. Po całonocnej jeździe wysiadam ponownie na Centralnym. Kilka minut po szóstej udało mi się złapać pociąg z Budapesztu do Gdyni – wtedy jeszcze takie jeździły!
Nie da się ukryć, iż był to mój pierwszy samodzielny wyjazd w góry, na który bardzo czekałem i który odmienił moje życie. Popełniłem podczas tego krótkiego wyjazdu, chyba wszystkie możliwe błędy zarówno przygotowawczo jak i podczas marszu na szlaku. Wtedy nie byłem w stanie się przed tym uchronić, ale pomimo wszystko rozpoczęła się właśnie wtedy, dla mnie, epoka wypraw górskich, która mam nadzieje, będzie trwała jeszcze długie lata. Właśnie podczas tamtego wyjazdu po raz pierwszy poznałem klimat, urok i smak tych gór, które po dziś dzień, w moim skromnym przekonaniu, nie mają sobie równych.
Na mój pierwszy wyjazd pojechałem namówiony przez Olka, mojego kolegę z liceum, który bywał w tych miejscach i uznałem, że będzie dobrym przewodnikiem na taką wyprawę. Bardzo szybko okazało się, że moja teza nie jest do końca słuszna. Ruszyliśmy przed południem pociągiem pośpiesznym „Stoczniowiec” z Gdyni do Warszawy. Pierwszy etap podróży przebiegł bez problemu i po kilku godzinach wylądowaliśmy na centralnym w Warszawie. Był to okres, gdy przybysze ze wschodu handlowali wszędzie, gdzie się tylko dało. Korzystając z okazji zakupiliśmy butelczynę „pszenisznej” zakorkowanej kapslem, jak pospolita oranżada. Wieczorem wsiadamy w nieco zatłoczony pociąg jadący bezpośrednio do Ustrzyk Dolnych.
27 czerwca - czwartek - Ustrzyki Górne - Tranica - Rozsypaniec
Po przebudzeniu dochodzimy do wniosku, że już prawie dojechaliśmy do Przemyśla. Tutaj ku mojemu zdziwieniu okazało się, że dalej do Ustrzyk pojedziemy przez terytorium Ukrainy i dlatego do wagonu załadował się mały oddział z kałachami i dziwnymi chełmami na głowach. Pociąg ruszył. Przed granicą zobaczyłem wysokie na kilka metrów zasieki z drutu kolczastego i zaorany pas ziemi niczyjej. Po kilkunastu minutach ruszyliśmy dalej. Okazało się, że nie istnieje linia kolejowa biegnąca przez polskie terytorium do Ustrzyk Dolnych i dlatego pociąg jedzie przez Ukrainę. Oczywiście pociąg nie zatrzymywał się ani na sekundę, a co za tym poszło nikt nie wsiadał ani nie wysiadał. Wolno telepiąc się dotarliśmy do granicy Polski i po jej przekroczeniu w Krościenku dojechaliśmy do Ustrzyk Dolnych. Tutaj chwyciliśmy autobus do Ustrzyk Górnych i rozpoczęliśmy mozolny podjazd do ostatnich dzikich gór Polski.
Zdjęcia na tym wyjeździe robiłem moją starą "Smieną 3M" oczywiście produkcji CCCP, którą dostałem jeszcze na przyjecie. Bez światłomierza, z ręcznie nastawianymi przesłonami oraz czasem naświetlania. Aby cokolwiek wykonać trzeba posiadać choć minimum wiedzy fotograficznej, jak widać poniżej - jakieś minimum osiągnąłem:
W końcu docieramy do małej wioski, gdzieś na końcu Polski. Połoniny urzekły mnie od pierwszego wejrzenia. W sklepie na rozstaju dróg kupujemy chleb, podobno mieliśmy szczęście, że jest, bo chleb to dobro sprzedawane tutaj na zapisy. Jak się później okazało, było to nasze jedyne pożywienie. Zaopatrzeni ruszamy szlakiem przez Szeroki Wierch w stronę najwyższego szczytu, czyli Tarnicy. Powoli ruszyliśmy starą szutrową drogą w stronę lasu. Mój kolega bez względu na okoliczności założył sobie, że dzisiaj musimy dotrzeć do worka bieszczadzkiego, co jak się miało okazać wcale nie było dobrym pomysłem. Idąc miałem na sobie cały, wypchany plecak, łącznie z namiotem i materacem.
Szybko się okazało, że zabrałem całą masę niepotrzebnych rzeczy, które w tym momencie okazały się gwoździem do trumny. Już na pierwszym,dosyć stromym podejściu, sapałem jak bober a mój znajomy, intensywnie zaginał pod górę. Wkrótce zostałem zdrowo z tyłu. Zapamiętałem za to widok, gdy odwróciłem się do tyłu i zobaczyłem Połoninę Wetlińską w całej swojej krasie. Wtedy powiedziałem sobie, że nie będzie roku, pomimo niewiadomo, jakich okoliczności, abym, chociaż na parę dni nie zagościł w górach. Dotychczas udaje mi się dotrzymać danej sobie obietnicy. W końcu docieramy do siodła pod Tarnicą, już z daleka widać było potężny, drewniany wtedy, krzyż. Decydujemy się nie wchodzić na szczyt, tylko ruszamy szlakiem w stronę Halicza a następnie Rozsypańca. Schodzimy do doliny pod Tarnicą i tutaj popełniamy karygodny i niewybaczalny błąd. Mój koleś dochodzi do wniosku, że aby zaoszczędzić trochę drogi zejdziemy ze szlaku i pójdziemy lasem przez Kiczorę. I poszliśmy. Szybko się okazało, że bieszczadzki las to typowa, gęsta i podmokła dżungla. Na stoku, nieświadomie oparłem się o potężne, spróchniałe drzewo, które z hukiem zaczęło walić się w moją stronę. Jakimś cudem uciekłem i skończyło się na kilku drobnych ranach. Głodni i po ciężkich przejściach dotarliśmy do asfaltu, dawnej drogi, która miała połączyć Polskę z Ukrainą i powolnym krokiem podeszliśmy na Rozsypaniec.
Tutaj byłem już kompletnie wyczerpany i zły, że krążymy po omacku chaszczami, zamiast iść szlakiem. Gdy w blasku zachodzącego słońca stanęliśmy na Rozsypańcu, przed naszymi oczami ukazał się worek bieszczadzki. Mój znajomy stwierdził, iż idziemy właśnie tam. To zejście to dopiero był Sajgon, bez szlaku, przez krzaki, grzęzawiska i bagna. W jednym z mokradeł nawet został mi but. Po drodze mijaliśmy dawne wsie spalone przez UPA. Przecież prze wojną był to gęsto zaludniony teren. Zdrowo zmęczony i nieco poraniony krzakami dotarłem w końcu na dno doliny. Dopiero teraz dotarło do nas, że musimy poszukać sobie jakiegoś miejsca do rozbicia namiotu, aby przenocować. Jak się okazało jesteśmy w całkowitej dziczy. Po drodze spotkaliśmy węglarza, który wypalał węgiel drzewny i to on pokierował nas wzdłuż potoku. Przesiaduje tutaj całe lato, racząc się od czasu do czasu posiadanymi flaszkami i pędzi swój spokojny żywot. Przechodzimy na drugą stronę tego spokojnego potoku i rozbijamy namiot na nocleg. Jak się miało jutro okazać, popełniliśmy kolejny, elementarny błąd! Miejsce było bardzo spokojne, w oddali majaczyły resztki ukraińskiego cmentarza, z charakterystycznymi prawosławnymi krzyżami, a nad horyzontem unosił się gwizd pociągu, niedalekiej linii kolejowej w Siankach. Tak smakuje cisza i spokój gór, których nie zmąciły jeszcze tłumy ciekawskich turystów i oby pozostało jak najdłużej!
Szybko się okazało, że zabrałem całą masę niepotrzebnych rzeczy, które w tym momencie okazały się gwoździem do trumny. Już na pierwszym,dosyć stromym podejściu, sapałem jak bober a mój znajomy, intensywnie zaginał pod górę. Wkrótce zostałem zdrowo z tyłu. Zapamiętałem za to widok, gdy odwróciłem się do tyłu i zobaczyłem Połoninę Wetlińską w całej swojej krasie. Wtedy powiedziałem sobie, że nie będzie roku, pomimo niewiadomo, jakich okoliczności, abym, chociaż na parę dni nie zagościł w górach. Dotychczas udaje mi się dotrzymać danej sobie obietnicy. W końcu docieramy do siodła pod Tarnicą, już z daleka widać było potężny, drewniany wtedy, krzyż. Decydujemy się nie wchodzić na szczyt, tylko ruszamy szlakiem w stronę Halicza a następnie Rozsypańca. Schodzimy do doliny pod Tarnicą i tutaj popełniamy karygodny i niewybaczalny błąd. Mój koleś dochodzi do wniosku, że aby zaoszczędzić trochę drogi zejdziemy ze szlaku i pójdziemy lasem przez Kiczorę. I poszliśmy. Szybko się okazało, że bieszczadzki las to typowa, gęsta i podmokła dżungla. Na stoku, nieświadomie oparłem się o potężne, spróchniałe drzewo, które z hukiem zaczęło walić się w moją stronę. Jakimś cudem uciekłem i skończyło się na kilku drobnych ranach. Głodni i po ciężkich przejściach dotarliśmy do asfaltu, dawnej drogi, która miała połączyć Polskę z Ukrainą i powolnym krokiem podeszliśmy na Rozsypaniec.
Tutaj byłem już kompletnie wyczerpany i zły, że krążymy po omacku chaszczami, zamiast iść szlakiem. Gdy w blasku zachodzącego słońca stanęliśmy na Rozsypańcu, przed naszymi oczami ukazał się worek bieszczadzki. Mój znajomy stwierdził, iż idziemy właśnie tam. To zejście to dopiero był Sajgon, bez szlaku, przez krzaki, grzęzawiska i bagna. W jednym z mokradeł nawet został mi but. Po drodze mijaliśmy dawne wsie spalone przez UPA. Przecież prze wojną był to gęsto zaludniony teren. Zdrowo zmęczony i nieco poraniony krzakami dotarłem w końcu na dno doliny. Dopiero teraz dotarło do nas, że musimy poszukać sobie jakiegoś miejsca do rozbicia namiotu, aby przenocować. Jak się okazało jesteśmy w całkowitej dziczy. Po drodze spotkaliśmy węglarza, który wypalał węgiel drzewny i to on pokierował nas wzdłuż potoku. Przesiaduje tutaj całe lato, racząc się od czasu do czasu posiadanymi flaszkami i pędzi swój spokojny żywot. Przechodzimy na drugą stronę tego spokojnego potoku i rozbijamy namiot na nocleg. Jak się miało jutro okazać, popełniliśmy kolejny, elementarny błąd! Miejsce było bardzo spokojne, w oddali majaczyły resztki ukraińskiego cmentarza, z charakterystycznymi prawosławnymi krzyżami, a nad horyzontem unosił się gwizd pociągu, niedalekiej linii kolejowej w Siankach. Tak smakuje cisza i spokój gór, których nie zmąciły jeszcze tłumy ciekawskich turystów i oby pozostało jak najdłużej!
28 czerwca - piątek - Muczne - Ustrzyki - Przemyśl
W nocy zaczęło zdrowo lać, deszcz siąpił całą noc, przynajmniej takie miałem wrażenie. Mój namiot pomimo, iż nie najlepszy, wytrzymał nawał wody, ale rano okazało się, że potok tak przybrał, iż nie jesteśmy w stanie powrócić na drogę. Nie było innego wyjścia, jak poszukać jakiegoś brodu, aby powrócić na drogę. Na szczęście po kilku godzinach poziom wody na tyle opadł, że mogliśmy ruszyć w drogę powrotną do cywilizacji. Ruszyliśmy w stronę wioski Muczne, bo tam spodziewaliśmy się znaleźć jakiś sklep. Idąc minęliśmy szkielet jakiegoś większego zwierza, być może niedawno zagryzionego przez wilki. Dosłownie szkielet i same kości na środku drogi - to działa na wyobraźnię każdemu. Po kilku godzinach marszu w brzydkiej i pochmurnej pogodzie doszliśmy do wioski. Pusto i cicho, ale jest sklep. Od dwóch dni prawie nic nie jadłem. Mamy ze sobą tylko resztki bochenka chleba. Kupuję czekoladę, lub coś co wygląda jak czekolada. Ech..... co za smak :-) Człowiek z głodu zjadłby wszystko! Po długim odpoczynku ruszyliśmy dalej na przystanek PKS. Szaro i cicho wokoło, żadnych ludzi. Mam wrażenie, że to miejsce na końcu świata. Zatrzymujemy jakiegoś starego jeepa, który jak się okazało jedzie do samego Przemyśla. Niesamowite wprost! Była to typowa okazja, więc pomimo tego, że w środku zdrowo jechało benzyną, było ciasno i niewygodnie, my z plecakami, zabraliśmy się z tym uprzejmym panem do samego Przemyśla. Na dworcu całe masy Ukraińców, ruszających do Polski na handel, w dowolną i jakąkolwiek stronę. Wieczorem wsiadłem do pociągu jadącego do Warszawy. Po całonocnej jeździe wysiadam ponownie na Centralnym. Kilka minut po szóstej udało mi się złapać pociąg z Budapesztu do Gdyni – wtedy jeszcze takie jeździły!