31.07 - 10.08.2010 Bieszczady - Beskid Sądecki
31 lipca – sobota – Lublin
Tym razem mój dziennik z podróży piszę w wersji live, mając ze sobą komputer pod ręką. Wyruszyliśmy z domu w piątek około godziny 21:30 nastawiając się na całonocną jazdę do Lublina, który jest pierwszym punktem naszego tegorocznego wyjazdu w Bieszczady. W odróżnieniu od ubiegłego roku, gdy jechało się w nocy rewelacyjne, tym razem krajowa droga Gdańsk – Warszawa była zapchana samochodami, całą noc sunącymi w stronę wybrzeża. W dodatku koleiny, roboty na drogach, później padający deszcz i nad ranem gęsta mgła – robiły swoje. Około 3 w nocy minęliśmy prawie pustą Warszawę i w padającym deszczu skierowaliśmy się w stronę Lublina. Tutaj droga okazała się o niebo lepsza, za to pojawiły się gęste mgły, miejscami nie dało się jechać więcej niż 60 km/h. Około godziny 5:30 w blasku wschodzącego słońca dotarliśmy do Lublina. Ponieważ pora była bardzo wczesna udaliśmy się do miejscowego McŚmiecia na małą przekąskę. Ku naszemu zdziwieniu lokal okazał się zamknięty, a waliły już tłumy podróżnych. W końcu udało się – kupiliśmy coś ciepłego do jedzenia. Około 10 pojechaliśmy z wizytą do mojej koleżanki Beaty, która jak się okazało mieszka kilka ulic od miejsca naszego noclegu. Około 11:30 pojechaliśmy w stronę Starego Miasta. Przyznam szczerze, iż Lublin posiada bardzo klimatyczną Starówkę oraz deptak. Byłem bardzo mile zaskoczony stylem tego miasta, jego klimatem, nieco galicyjskim porządkiem architektonicznym, elementami historii z okresu Unii Lubelskiej 1569 roku, eksponowanych w najważniejszych historycznie miejscach, pozostałościami dawnej fary na jednym z palców. No i oczywiście zamek. Bryła zamku, stylizowana nieco na osmański styl, już z daleka wygląda imponująco – w dzisiejszą niedzielę wstęp za free. Najpiękniejszym jej elementem jest bez wątpienia kaplica, ozdobiona freskami ikon w stylu bizantyjskim, ufundowanych jeszcze za czasów Jagiellonów. Ich ogrom i przepych musi zrobić na każdym wrażenie. Poza tym w zamku znajdują się obrazy Matejki, oczywiście „Unia Lubelska” oraz „Sprowadzenie Żydów do Polski”, odpowiednich wielkości - ukazujących w pełni kunszt mistrza. Budowlą wartą zobaczenia w tym niesamowitym mieście, jest bez wątpienia Archikatedra. Świątynia przyozdobiona została freskami, rodem z epoki Baroku – wrażenie niesamowite. Na dodatek smaczku budowli dodaje fotokopia Całunu Turyńskiego eksponowana w prawej nawie bocznej, zaraz po wejściu do kościoła. Jednym słowem - Lublin trzeba zobaczyć.
Tym razem mój dziennik z podróży piszę w wersji live, mając ze sobą komputer pod ręką. Wyruszyliśmy z domu w piątek około godziny 21:30 nastawiając się na całonocną jazdę do Lublina, który jest pierwszym punktem naszego tegorocznego wyjazdu w Bieszczady. W odróżnieniu od ubiegłego roku, gdy jechało się w nocy rewelacyjne, tym razem krajowa droga Gdańsk – Warszawa była zapchana samochodami, całą noc sunącymi w stronę wybrzeża. W dodatku koleiny, roboty na drogach, później padający deszcz i nad ranem gęsta mgła – robiły swoje. Około 3 w nocy minęliśmy prawie pustą Warszawę i w padającym deszczu skierowaliśmy się w stronę Lublina. Tutaj droga okazała się o niebo lepsza, za to pojawiły się gęste mgły, miejscami nie dało się jechać więcej niż 60 km/h. Około godziny 5:30 w blasku wschodzącego słońca dotarliśmy do Lublina. Ponieważ pora była bardzo wczesna udaliśmy się do miejscowego McŚmiecia na małą przekąskę. Ku naszemu zdziwieniu lokal okazał się zamknięty, a waliły już tłumy podróżnych. W końcu udało się – kupiliśmy coś ciepłego do jedzenia. Około 10 pojechaliśmy z wizytą do mojej koleżanki Beaty, która jak się okazało mieszka kilka ulic od miejsca naszego noclegu. Około 11:30 pojechaliśmy w stronę Starego Miasta. Przyznam szczerze, iż Lublin posiada bardzo klimatyczną Starówkę oraz deptak. Byłem bardzo mile zaskoczony stylem tego miasta, jego klimatem, nieco galicyjskim porządkiem architektonicznym, elementami historii z okresu Unii Lubelskiej 1569 roku, eksponowanych w najważniejszych historycznie miejscach, pozostałościami dawnej fary na jednym z palców. No i oczywiście zamek. Bryła zamku, stylizowana nieco na osmański styl, już z daleka wygląda imponująco – w dzisiejszą niedzielę wstęp za free. Najpiękniejszym jej elementem jest bez wątpienia kaplica, ozdobiona freskami ikon w stylu bizantyjskim, ufundowanych jeszcze za czasów Jagiellonów. Ich ogrom i przepych musi zrobić na każdym wrażenie. Poza tym w zamku znajdują się obrazy Matejki, oczywiście „Unia Lubelska” oraz „Sprowadzenie Żydów do Polski”, odpowiednich wielkości - ukazujących w pełni kunszt mistrza. Budowlą wartą zobaczenia w tym niesamowitym mieście, jest bez wątpienia Archikatedra. Świątynia przyozdobiona została freskami, rodem z epoki Baroku – wrażenie niesamowite. Na dodatek smaczku budowli dodaje fotokopia Całunu Turyńskiego eksponowana w prawej nawie bocznej, zaraz po wejściu do kościoła. Jednym słowem - Lublin trzeba zobaczyć.
1 sierpnia – niedziela – Łańcut
Od samego rana słońce, zanosi się na kolejny upalny dzień. O 10:00 ruszamy z Lublina w kierunku Łańcuta, który będzie naszym punktem przystankowym w drodze do Cisnej. Przed 13 docieramy w okolice parku, gdzie znajduje się zamek a raczej powinno się mówić pałac w Łańcucie – bilet wstępu, ulgowy 16 zł, zwiedzanie z przewodnikiem. Budowla już z zewnątrz robi wrażenie wraz z parkiem i ogrodami, jakie ją otaczają. Jednak dopiero po wejściu można podziwiać urodę tej budowli. Przyznam, iż widziałem w Polce sporą liczbę pałaców, ale niewiele z nich może równać się swoją urodą z Łańcutem i jego barkowymi wnętrzami. Zresztą w pałacu gości nie tylko barok, są także eksponaty pochodzące rodem ze starożytności. Poszczególne komnaty wykonane zostały w zupełnie innych stylach, co tylko wzmacnia nieodparte wrażenie przepychu i bogactwa tej nieprzeciętnej rezydencji. Ewenementem jest także mały, ale bardzo wykwintny teatr zbudowany w jednej z książęcych komnat. Około 17 ruszamy w dalszą drogę do Cisnej. Znakiem rozpoznawczym niektórych polskich gór jest nie tylko zwiększająca się wysokość, ale także pogarszający się wprost proporcjonalnie do wysokości stan dróg. W Bieszczadach wybierając drogę z Zagórza do Cisnej przez Komańczę można przekonać się o tym dotkliwie, na amortyzatorach własnego samochodu. W końcu około 19:30 w gorącym nadal powietrzu docieramy na miejsce naszego noclegu w Cisnej.
2 sierpnia – poniedziałek – Solina
Już od samego rana niebo miało błękitny kolor, co zwiastowało piękną pogodę i rzeczywiście, już przed południem zrobiło się bardzo ciepło. Najpierw odwiedziliśmy Lesko, a następnie chcieliśmy zobaczyć co zmieniło się w Solinie od naszej ostatniej wizyty. Na początku uderzył nas upał. Bez zbytniej przesady można stwierdzić, iż temperatura na tamie w Solnie równa się temperaturze na tamie w Assuanie, czyli jest piekielnie gorąco. Nigdy dotąd nie spotkałem się z taką temperaturą w Bieszczadach, zawsze było przyjemnie chłodno, nieco deszczowo, dzisiaj – patelnia i żar leje się z nieba! W połowie tamy pot leje się z nas obficie i naszym jedynym zmartwieniem jest poszukiwanie cienia, aby nieco odsapnąć. Mam serdecznie dosyć takich upałów i zaczynam tęsknić za zimą. Ludzi na drugim brzegu całe masy, każdy stara się wejść po kamienistym brzegu do wody. Ku mojemu zdziwieniu Solina zamieniła się w jarmark, z całą masą bud i straganów na których można dostać wszelkie badziewiaki, śmieci i bibeloty zwane potocznie i szumnie pamiątkami, za odpowiednio zawyżone ceny. Im dalej od parkingów tym ceny proporcjonalnie rosną. Oczywiście parkingi także słono płatne 3 – 4 złote od godziny! Po powrocie do Cisnej, w blasku zachodzącego słońca i nieco chłodniejszym powietrzu, udajemy się na przystanek bieszczadzkiej kolejki, aby sprawdzić rozkład jazdy i kliknąć kilka fotek na moście kolejowym.
3 sierpnia – wtorek – Połonina Wetlińska
Od samego rana mam nadzieję, na nieco niższą temperaturę, ale niestety już od rana słońce zaczyna ostro przypiekać. Zapowiada się całkiem nie najgorsza widoczność, więc podejdziemy sobie na Wetlińską. Ruszamy z Cisnej kilka minut po dziesiątej, mijamy Wetlinę i zatrzymuję się na przełęczy nad Brzegami Górnymi, skąd najbliżej do schroniska. Wysiadamy na placu, oczywiście wjazd na parking słono kosztuje – 4 złote za godzinę postoju. Łatwo można przeliczyć, ile taki postój będzie Cię kosztował. Bilet wstępu do parku narodowego 6,80 zł – ciekawe kto wymyślił taką stawkę?! Po wejściu na szlak zaczyna się niemiłosierny upał, już na samym początku, gdy idzie się wzdłuż łąk i wysokich traw, patelnia jest nie do zniesienia. Ziemia jest popękana jak na filmach obrazujących suszę w Afryce. Wszyscy czym prędzej pomykają w stronę lasu, aby znaleźć błogi cień i trochę odpocząć. Wbrew pozorom nie jest tutaj jakoś chłodniej, suche powietrze wisi między drzewami. Powoli, mozolnie i zlani potem poruszamy się do góry, mijamy granicę lasu i wychodzimy połoninę. Jak zawsze ludzi jest sporo, ale za to powiewa lekki wiatr, dający nieco wytchnienia. Po kilkunastu minutach docieramy do schroniska i siadamy na niewielkiej ławce. Tłum jak na niedzielnym jarmarku i upał chyba niewielu ludzi zniechęcił do podziwiania panoram na Bieszczady. Po odpoczynku i pstryknięciu odpowiedniej ilości fotek zaczynamy odwrót na dól. Wbrew pozorom droga nie jest jakoś szczególnie łatwiejsza i leci ze mnie strumieniami. Po dotarciu na parking, klimatyzacja jest wybawieniem! Zjeżdżamy na dół w stronę Ustrzyk i zatrzymujemy się przy wejściu na szlak prowadzący do schroniska pod Małą Rawką. Tutaj cena za parking wynosi 2 złote za godzinę. Idąc niemal płaskim szlakiem jesteśmy wystawieni na żar słońca, niemiłosiernie palącego. Gdy wchodzimy do schroniska, jestem doszczętnie mokry, ale w końcu zamawiamy naleśniki z jagodami i coś zimnego do picia. Bez wielkiej przesady stwierdzę, że dzisiaj na termometrze jest lekko ponad 40 kresek i nie pamiętam lata, aby w Bieszczadach były takie upały.
Już od samego rana niebo miało błękitny kolor, co zwiastowało piękną pogodę i rzeczywiście, już przed południem zrobiło się bardzo ciepło. Najpierw odwiedziliśmy Lesko, a następnie chcieliśmy zobaczyć co zmieniło się w Solinie od naszej ostatniej wizyty. Na początku uderzył nas upał. Bez zbytniej przesady można stwierdzić, iż temperatura na tamie w Solnie równa się temperaturze na tamie w Assuanie, czyli jest piekielnie gorąco. Nigdy dotąd nie spotkałem się z taką temperaturą w Bieszczadach, zawsze było przyjemnie chłodno, nieco deszczowo, dzisiaj – patelnia i żar leje się z nieba! W połowie tamy pot leje się z nas obficie i naszym jedynym zmartwieniem jest poszukiwanie cienia, aby nieco odsapnąć. Mam serdecznie dosyć takich upałów i zaczynam tęsknić za zimą. Ludzi na drugim brzegu całe masy, każdy stara się wejść po kamienistym brzegu do wody. Ku mojemu zdziwieniu Solina zamieniła się w jarmark, z całą masą bud i straganów na których można dostać wszelkie badziewiaki, śmieci i bibeloty zwane potocznie i szumnie pamiątkami, za odpowiednio zawyżone ceny. Im dalej od parkingów tym ceny proporcjonalnie rosną. Oczywiście parkingi także słono płatne 3 – 4 złote od godziny! Po powrocie do Cisnej, w blasku zachodzącego słońca i nieco chłodniejszym powietrzu, udajemy się na przystanek bieszczadzkiej kolejki, aby sprawdzić rozkład jazdy i kliknąć kilka fotek na moście kolejowym.
3 sierpnia – wtorek – Połonina Wetlińska
Od samego rana mam nadzieję, na nieco niższą temperaturę, ale niestety już od rana słońce zaczyna ostro przypiekać. Zapowiada się całkiem nie najgorsza widoczność, więc podejdziemy sobie na Wetlińską. Ruszamy z Cisnej kilka minut po dziesiątej, mijamy Wetlinę i zatrzymuję się na przełęczy nad Brzegami Górnymi, skąd najbliżej do schroniska. Wysiadamy na placu, oczywiście wjazd na parking słono kosztuje – 4 złote za godzinę postoju. Łatwo można przeliczyć, ile taki postój będzie Cię kosztował. Bilet wstępu do parku narodowego 6,80 zł – ciekawe kto wymyślił taką stawkę?! Po wejściu na szlak zaczyna się niemiłosierny upał, już na samym początku, gdy idzie się wzdłuż łąk i wysokich traw, patelnia jest nie do zniesienia. Ziemia jest popękana jak na filmach obrazujących suszę w Afryce. Wszyscy czym prędzej pomykają w stronę lasu, aby znaleźć błogi cień i trochę odpocząć. Wbrew pozorom nie jest tutaj jakoś chłodniej, suche powietrze wisi między drzewami. Powoli, mozolnie i zlani potem poruszamy się do góry, mijamy granicę lasu i wychodzimy połoninę. Jak zawsze ludzi jest sporo, ale za to powiewa lekki wiatr, dający nieco wytchnienia. Po kilkunastu minutach docieramy do schroniska i siadamy na niewielkiej ławce. Tłum jak na niedzielnym jarmarku i upał chyba niewielu ludzi zniechęcił do podziwiania panoram na Bieszczady. Po odpoczynku i pstryknięciu odpowiedniej ilości fotek zaczynamy odwrót na dól. Wbrew pozorom droga nie jest jakoś szczególnie łatwiejsza i leci ze mnie strumieniami. Po dotarciu na parking, klimatyzacja jest wybawieniem! Zjeżdżamy na dół w stronę Ustrzyk i zatrzymujemy się przy wejściu na szlak prowadzący do schroniska pod Małą Rawką. Tutaj cena za parking wynosi 2 złote za godzinę. Idąc niemal płaskim szlakiem jesteśmy wystawieni na żar słońca, niemiłosiernie palącego. Gdy wchodzimy do schroniska, jestem doszczętnie mokry, ale w końcu zamawiamy naleśniki z jagodami i coś zimnego do picia. Bez wielkiej przesady stwierdzę, że dzisiaj na termometrze jest lekko ponad 40 kresek i nie pamiętam lata, aby w Bieszczadach były takie upały.
4 sierpnia – środa – bieszczadzka ciufa
Deszcze niespokojne – no i wykrakałem, od rana siąpi, ochłodziło się znacznie, gór nie widać. Ponad lasami unoszą się szare pasy mgieł. Powolnym krokiem udajemy się na przystanek słynnej bieszczadzkiej ciufy w Cisnej. Przy torach stoi spory tłumek ludzi, niecierpliwie wyglądających za zakręt, czy przypadkiem nie widać lokomotywy. 2 minuty przed czasem wtacza się na prowizoryczny peron. Ku mojemu zdziwieniu nie ma już, typowych zielonych i charakterystycznych wagoników. Puszczono zwykłe, bezszybne i wagony, jakie żwawo pomykają w kolejkach wąskotorowych w całej Polsce. Szkoda. Kultowy, zielony jedzie tylko jeden z przodu składu. Wskakujemy do środka. Pociąg mozolnie rusza pod górę. Widoki pomimo, że piękne, dzisiaj nie zachwycają, szary dywan chmur przykrył góry, na dodatek notorycznie pada i to coraz mocnej. Bieszczadzkie klimaty. Swoją monotonną nieco wspinaczkę po wąskich torach ciufa jak zawsze kończy w Przysłupie. Tutaj chwila przerwy, przetaczanie lokomotywy i odwrót tą samą trasą. Niestety leje coraz bardziej i w tym sennym klimacie docieramy do stacji naszego wyjazdu. Po południu, gdy deszcz nieco przestaje lać, idziemy do znajdującego się opodal schroniska PTTK pod Honem. Prosty, niedługi i nieskomplikowany szlak oraz naprawdę sympatyczne miejsce. Typowa bacówka, gdzie można przenocować w niewielkiej odległości od Cisnej, ale już w górach z wyjściem na czerwony, czyli główny beskidzki.
5 sierpnia – czwartek – Tarnica – Krzemień – Bukowe Berdo – Szeroki Wierch
Już kilka minut po dziewiątej siedzę na przystanku pks-u i czekam na autobus, mając nadzieję, że zjawi się punktualnie. Nie zawiodłem się - jest o 9:20. Ruszam nim z Cisnej do Wołosatego. O 10:35 wysiadam w Wołosatem pod Tarnicą. Robi się coraz cieplej, a byłem przygotowany na deszcz i zimno, taszcząc ze sobą odpowiednio grube ciuchy. Kupuję bilet i zaczynam podejście na przełęcz pod Tarnicą. Jest potwornie gorąco, woda ginie mi w zastraszającym tempie. Jestem mile zaskoczony nowymi wiatami czy też deszczochronami jak to się kiedyś mawiało. Widać, ze są nowe, nie tylko pachną świeżym drewnem, ale bazgroły na nich umieszczone dotyczą tylko wiosny i lata 2010 roku. Pomimo tego, iż znajduje się prośba, aby nie bazgrać, jacyś mega rozwinięci debile z gimnazjów i innych szacownych szkół pozostawiali napisy świadczące o ich głupocie i zezwierzęceniu. W końcu wychodzę z lasu i pomykam na przełęcz, stąd tylko dwa rzuty na szczyt. Tutaj kolejne zaskoczenie. Na szczycie znajduje się (o zgrozo!) piękne nowe ogrodzenie(!!) i ławki wokół krzyża, dla wszystkich strudzonych wspinaczką. Ponieważ ludzi u góry, jak podczas piątkowego jarmarku, wracam na przełęcz i pomykam dalej w dolinkę i na Krzemień. Po drodze na wagę życia okazało się źródło, z którego wszyscy czerpali wodę. Napełniam butelkę lodowato zimną wodą i zaczynam podejście szlakiem na Krzemieniec. Niebieski szlak prowadzi pionowo w górę przez jakieś 400 może 500 metrów. Przy dzisiejszej temperaturze, takie podejście jest kilerskie. W końcu docieram do charakterystycznych skał i kieruje się przez Dolinę Terebowca na najwyższy szczyt Bukowego Berda, skąd mam najbardziej okazałą panoramę. Pięknie widać nie tylko Halicz i Rozsypaniec, ale także Połoninę Bukowską i Pikuj na Ukrainie. Widoczność jest na tyle dobra, że w oddali majaczą szczyty Czarnohory – ech... niegdyś naszych gór. Odwrót zaczynam tą samą drogą, do przełęczy pod Tarnicą, tam postanawiam zakręcić na szlak przez Szeroki Wierch i nim zejść do Ustrzyk Górnych. Był to mój pierwszy szlak turystyczny jakim w życiu szedłem i mam do niego wielki sentyment. Powoli i mozolnie w świeżym, leśnym błocie, około 18:00 docieram do Ustrzyk i na rondzie łapię busa do Cisnej.
6 sierpnia – piątek – Cerkwie karpackie
Pogoda od rana idealna, robi się coraz cieplej. Od wielu lat chciałem zrobić sobie wypad, aby zobaczyć chociaż niewielką część karpackich cerkwi, znajdujących się na pograniczu Bieszczadów i Wschodniej Łemkowszczyzny. Ruszamy w stronę Komańczy. Pierwsza w kolejności są Radoszyce, pierwsza, niewielka wioska z cerkwią. Aby dotrzeć do niej, należy skręcić na drogę prowadzącą na przejście graniczne polsko – słowackie, a po kilkuset metrach widać na wzgórzu, starą, murowaną dzwonnicę i skręcić w dół. Cerkiew znajduje się za nią. Kolejny przystanek to Komańcza, posiadająca dwie cerkwie, greko-katolicką i prawosławną. Pierwsza zdecydowanie nowsza, druga bardzo stylowa z niebieskimi kopułami, w trakcie remontu. Obie znajdują się przy drodze prowadzącej do Dukli i są doskonale widoczne. W Komańczy powyżej schroniska PTTK, znajduje się klasztor, w którym przebywał podczas internowania prymas Wyszyński. Bez problemu można wejść do środka i zobaczyć pokój w którym mieszkał i pracował kardynał wraz z pamiątkami, jakie się zachowały, np. książki, pióro, ubranie. Kolejna cerkiew znajduje się w Turzańsku. Położona nieco na uboczu, chyba najlepiej się prezentuje, wokół równo przycięty trawnik, niewielki murek. Ładna symetryczna bryła z pięknymi kopułami. Bardzo blisko niej znajduje się cerkiew w Rzepedzi. Należy dojechać do oznaczenia Rzepedź Wieś i skręcić w lewo. Po około 1km po lewej stronie widać cerkiew z niewielkim cmentarzem, gdzie znajdują się min. ukraińskie nagrobki. Jest potwornie gorąco i duszno. Ostatnią cerkwią jaką dzisiaj zobaczymy jest cerkiew w Szczawnem. Doskonale widoczna z drogi do Zagórza, leży pod lasem na niewielkim wzgórzu. Posiada zielone, blaszane kopuły, które są dobrym znakiem rozpoznawczym. Pomimo iż zobaczyłem wnętrze i ikonostas tylko jednej cerkwi w Komańczy, są to piękne, drewniane budowle, świadczące o kunszcie cieśli, którzy je budowali, a także ukazujące historię ludności łemkowskiej zamieszkującej niegdyś te wioski.
8 sierpnia – niedziela – Krynica – Szczawnik – Wojkowa
Wczoraj przejechaliśmy z Bieszczad w okolice Krynicy i Muszyny, a konkretnie mieszkamy w Powroźniku, czyli Beskid Sądecki. Od rana bardzo sympatyczna pogoda, nie ma upału, a słońce co jakiś czas wygląda zza chmur. Na początek wjeżdżamy kolejką gondolową na Jaworzynę. Małgosia bardzo lubi jazdę wagonikami, więc jest cała happy. Gdy dostajemy się na górę, idziemy do pobliskiego schroniska PTTK. Ludzi raczej niewiele, ale w końcu mamy niedzielne południe. Po godzinie zjeżdżamy na dół i jedziemy do Krynicy. Miasto nieco się tylko zmieniło od mojej ostatniej wizyty jakieś 10 lat temu. Bez wątpienia wyładniało, chociaż jego uzdrowiskowo – spacerowy klimat pozostał ten sam. Kolejnym punktem dnia jest Muszyna, niewielka, ale urokliwa miejscowość. Stamtąd skręcam do Szczawnika, aby zobaczyć miejscową cerkiew. Nieco schowana między drzewami, ale naprawdę ładna i z niewielkim źródłem leczniczej wody - niedobra. Niestety cerkiew, pomimo niedzieli jest zamknięta, więc nie zobaczę jej ikonostasu w środku. Ostatnim punktem dnia jest cerkiew w Wojkowej. Mała wioska leżąca przy drodze z Krynicy do Tylicza, na samym końcu Polski. Cerkiew pod wezwaniem św. Kosmy i Damiana, leży na wzgórzu i można się trochę zasapać. Tutaj ku mojemu wielkiemu zdziwieniu drzwi są otwarte, a w środku siedzi pewien elegancki, starszy jegomość, który przywitał mnie uśmiechem. Człowiek o niesamowitej wiedzy historycznej i ikonograficznej na temat tutejszej cerkwi. Przedstawiał mi całą jej historię i symbolikę ikonostasu a także odnowienie unikatowej płaszczenicy. Poprosił także, abym wpisał się do pamiątkowej księgi, gdyż mała i piękna cerkiewka stara się o fundusze unijne na uratowanie swojego dziedzictwa, ale nie może ich otrzymać. W ten sposób chce udowodnić, iż to miejsce odwiedzają nie tylko ludzie z Polski ale i z całego świata, o czym świadczą wpisy ludzi ze Stanów, Francji i innych krajów. Dodałem także i swój wpis, aby w ten sposób przyczynić się do uratowania cerkwi w Wojkowej. Mam tylko nadzieję, że otrzymają fundusze, które pozwolą przeprowadzić renowację, ocalić świątynię i znajdujące się tam ikony.
9 sierpnia – poniedziałek – Spisski Hrad
Od wielu lat moim marzeniem było zobaczenie jednego z największych europejskich zamków, a raczej jego ruin, czyli Spiskiego Hradu znajdującego się w Słowacji. Po 10 ruszmy w drogę, aby pokonać nieco ponad 100 km dystans dzielący nas od celu. Oznaczenia w Słowacji nie należą do najlepszych. Po pokonaniu wiejskich dróg i kilku niebezpiecznych, górskich serpentyn, już z daleka widzę majestatyczna bryłę zamku, a właściwie jego ruin, malującą się na horyzoncie. Parking znajduje się na wzgórzu opodal zamku i tutaj pierwsze zaskoczenie. Parking jest bezpłatny! Nikt nie czai się, aby zdzierać kasę na każdym, jak to ma miejsce, już w nawet największej dziurze w Polsce. Podchodzimy pod zamek i kupujemy bilety (wstęp 5 euro od osoby, dzieci do lat 7 bezpłatnie). Można zwiedzać go z przewodnikiem lub na własną rękę – jak kto lubi. Zabieram ulotkę z historią zamku i wybieram tą drugą opcje. Ruiny zajmują powierzchnię 2 hektarów i są powierzchniowo największym zamkiem w Europie. Rzeczywiście jego konstrukcja jest bardzo rozbudowana. Etapami można podchodzić na coraz wyższe kondygnacje, aby swoją wędrówkę zakończyć na szczycie zamkowej wieży. Zamek był rozbudowywany w różnych epokach od V w. p.n.e., gdy pojawił się tutaj pierwszy gród, aż do epoki renesansu. Jego świetność zakończył pożar w 1780 roku. Budowla jest, co by nie mówić, imponujących rozmiarów i zachowały się po niej także pozostałości wnętrz, np.: kaplica, kuchnia, łaźnie czy chociażby zamkowe lochy, które można zobaczyć z bliska wraz z narzędziami tortur. Ponieważ na horyzoncie pokazują się burzowe chmury i dochodzą coraz wyraźniejsze odgłosy burzy powoli opuszczamy zamek i już w strugach ulewnego deszczu powracamy do kraju.
10 sierpnia – wtorek – Góry Świętokrzyskie
Niestety nadszedł dzień powrotu. Aby nie gnać bezsensownie przez całą Polskę, postanowiliśmy zatrzymać się na chwilę w najniższych polskich górach i wejść na Św. Krzyż, aby zwiedzić tamtejszy klasztor. Z Powroźnika wyruszyliśmy o 10:20 i przed 14 dojechaliśmy do Nowej Słupii. Parking przed Świętokrzyskim Parkiem Narodowym płatny 5 zł, bilety wstępu do parku, także 5 zł od osoby. Od parkingu do klasztoru na szczycie trzeba podejść ponad kilometrowy dystans pod górę. Technicznie niezbyt trudny, ale kamienisty. Po około 40 minutach ukazuje się nam bryła klasztoru. Już z daleka słychać huk remontu i widać rusztowania. Jadąc przez Polskę mam wrażenie, ze w tym kraju wszystko się sypie i wszędzie trwają remonty, a nasze drogi są tego najlepszym przykładem. Podchodząc do klasztoru najpierw mijamy kryptę księcia Jeremiego Wiśniowieckiego, następnie wchodzimy do katedry. Ładna, ale nie zachwyca swoim wyglądem. Wrażenie niesamowite robi natomiast barokowa kaplica, w której w srebrnym tabernakulum znajduje się relikwia Krzyża Świętego. Miejsce ciche i majestatyczne z freskami, na których umieszczono królów polskich, którzy tutaj przebywali. Ciekawym elementem jest także muzeum Zakonu Misjonarzy Oblatów, którzy przywieźli pamiątki z krajów w których pracują – niesamowite. Ostatnim elementem krajoznawczym są charakterystyczne dla Gór Świętokrzyskich gołoborza. Aby do nich dojść należy minąć szpetną, betonową wieżę telewizyjną i po prawej stronie znajduje się wejście na galerie widokowe. Wchodzi się na nie, na ten sam bilet, który kupujesz przy wstępie do parku narodowego. Metalowymi schodami schodzi się w dół, skąd doskonale widać kamienne gołoborza. Piękny widok szczególnie o zachodzie słońca i bardzo dobrej widoczności sięgającej grubo ponad 50 km w każdą stronę. Można popstrykać tutaj trochę fotek. Powoli i mozolnie zaczynamy odwrót na parking tym samym szlakiem. Około 19 wyruszamy w drogę powrotną do domu, gdzie meldujemy się o godzinie 3:45. Podczas tego wyjazdu pokonaliśmy łącznie dystans 2544 km.
Bieszczady jako kraina ulega szybkim zmianom i cywilizacja wkracza w niedostępne dotychczas rejony. Ale jak to napisał Jerzy Janicki w swojej książce "Opowieści bieszczadzkie": "Bo tej mgły, co ją niby niedźwiedź warzy, ani tych potoków srebrem malowanych, ani tych szczytów kłujących niebo, ani tych wąwozów i chaszcz, i nawet tych nazw od wilków się wiodących, żaden czas i żadna technika sobie nie przywłaszczy. Ta kraina wciąż jest, najprawdziwsza, jedyna, unikalna." I niech tak pozostanie jak najdłużej.
Niestety nadszedł dzień powrotu. Aby nie gnać bezsensownie przez całą Polskę, postanowiliśmy zatrzymać się na chwilę w najniższych polskich górach i wejść na Św. Krzyż, aby zwiedzić tamtejszy klasztor. Z Powroźnika wyruszyliśmy o 10:20 i przed 14 dojechaliśmy do Nowej Słupii. Parking przed Świętokrzyskim Parkiem Narodowym płatny 5 zł, bilety wstępu do parku, także 5 zł od osoby. Od parkingu do klasztoru na szczycie trzeba podejść ponad kilometrowy dystans pod górę. Technicznie niezbyt trudny, ale kamienisty. Po około 40 minutach ukazuje się nam bryła klasztoru. Już z daleka słychać huk remontu i widać rusztowania. Jadąc przez Polskę mam wrażenie, ze w tym kraju wszystko się sypie i wszędzie trwają remonty, a nasze drogi są tego najlepszym przykładem. Podchodząc do klasztoru najpierw mijamy kryptę księcia Jeremiego Wiśniowieckiego, następnie wchodzimy do katedry. Ładna, ale nie zachwyca swoim wyglądem. Wrażenie niesamowite robi natomiast barokowa kaplica, w której w srebrnym tabernakulum znajduje się relikwia Krzyża Świętego. Miejsce ciche i majestatyczne z freskami, na których umieszczono królów polskich, którzy tutaj przebywali. Ciekawym elementem jest także muzeum Zakonu Misjonarzy Oblatów, którzy przywieźli pamiątki z krajów w których pracują – niesamowite. Ostatnim elementem krajoznawczym są charakterystyczne dla Gór Świętokrzyskich gołoborza. Aby do nich dojść należy minąć szpetną, betonową wieżę telewizyjną i po prawej stronie znajduje się wejście na galerie widokowe. Wchodzi się na nie, na ten sam bilet, który kupujesz przy wstępie do parku narodowego. Metalowymi schodami schodzi się w dół, skąd doskonale widać kamienne gołoborza. Piękny widok szczególnie o zachodzie słońca i bardzo dobrej widoczności sięgającej grubo ponad 50 km w każdą stronę. Można popstrykać tutaj trochę fotek. Powoli i mozolnie zaczynamy odwrót na parking tym samym szlakiem. Około 19 wyruszamy w drogę powrotną do domu, gdzie meldujemy się o godzinie 3:45. Podczas tego wyjazdu pokonaliśmy łącznie dystans 2544 km.
Bieszczady jako kraina ulega szybkim zmianom i cywilizacja wkracza w niedostępne dotychczas rejony. Ale jak to napisał Jerzy Janicki w swojej książce "Opowieści bieszczadzkie": "Bo tej mgły, co ją niby niedźwiedź warzy, ani tych potoków srebrem malowanych, ani tych szczytów kłujących niebo, ani tych wąwozów i chaszcz, i nawet tych nazw od wilków się wiodących, żaden czas i żadna technika sobie nie przywłaszczy. Ta kraina wciąż jest, najprawdziwsza, jedyna, unikalna." I niech tak pozostanie jak najdłużej.